Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

sobota, 24 listopada 2012

Ten trzeci facet

Dzisiaj post będzie bez lalek.
No, chyba że do czasu jego opublikowania, jakąś znajdę.
Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić Tego Trzeciego Faceta w moim życiu.
Trzeci przewija się gdzieś tam przez posty jak duch. Czasem o nim wspomnę, czasem powiem że pochwalił jakąś lalkę.
Ci, którzy zmusili mnie do stałej, poza blogowej korespondencji też o nim słyszeli.
Nikt jednak, łącznie z zainteresowanym, nie zdaje sobie sprawy z tego, ile on dla mnie znaczy.
Jeden Królik.
Trzech Mężczyzn (choć jeden malutki).
Małżon, Synu i... Brat.
Najlepszy brat :)
Dla mnie po prostu: Młody.
Dziś kończy 23 lata.
Cynik, złośliwiec, socjopata i antyklerykał.
Właściciel najwspanialszej i najbujniejszej brody pod słońcem.
Wielbiciel Rammstaina i koniny (zwłaszcza z Kupyponka).
Mój najlepszy kumpel.
Kiedy był mały rodzice kazali nam się zaprzyjaźnić. Właściwie, to po kolejnym wybuchu mojej wściekłości, z cyklu: "maaaamoooooo, a Karol znowu zjadł moją plastelinę!!!" mama powiedziała- "To jest twój brat. Albo się zaprzyjaźnicie albo pozabijacie. Wybór należy do was."
Wtedy zawarliśmy rozejm.
Gdy był mały i dokuczały mu dzieciaki, to biegłam z łopatką i tłukłam jak popadnie. Sama nie byłam aniołkiem, bo gdy był niemowlakiem to niechcący zepchnęłam go z wersalki, a kilka lat później przycięłam palce drzwiami. On za to odwdzięczył mi się waleniem plastikowym młotkiem w głowę i pomazaniem plakatu z ulubioną gwiazdą telewizyjną.
Dzisiaj Karol na prawie dwa metry wzrostu i choć już nie żywi się plasteliną, to jest słusznej postury.
Wzbudza lęk wśród dziatwy, a Mohery uciekają na jego widok.
Najulubieńszy Wujek mojego Maślaka.
Jest autorem powiedzenia "wygląda jak mały, czerwony gnomek" (powiedziane do Maślaka w drugiej dobie życia), które się przyjęło i którym katujemy dziecię do dzisiaj.
Oczywiście jest też Maślakowym chrzestnym, bo nikogo innego nie wrobiłabym w tak parszywą funkcję.
To on pokazał mi kucyki i pokemony. Ja uczyłam go prawd życiowych, takich jak- jedna impra, jeden rodzaj alkoholu! Nie mieszaj piwa z wódką.
Ciągle jest dla mnie "mały", choć to on co raz częściej opiekuje się mną.
Urósł mi braciszek.
Zmężniał.
Kiedyś ja będę "kolejną" kobietą w jego życiu ale na razie taplam się w blasku Starszej Siostry Kwoki.
Brat mój wylewności nie lubi. Dlatego dziś biorę ten post "na klatę":

Drogi Braciszku!
Z okazji 21 rocznicy śmierci Freddego Mercurego,
życzę Ci:
10 sezonów MLP.
Zniesienia gimnazjów.
Darmowego browca.
Legalizacji mongolskiego lekarstwa.
Wprowadzenia zakazu hodowli i spożywania ogórków.
Nakazu posiadania przynajmniej jednego chomika.


Do życzeń dołączam te obrazki ukradzione z internetu:






No, a ponieważ pan Brat jest urzędnikiem państwowym i zamieszczenie jego fotki bez zgody mogłoby się dla mnie skończyć odcięciem od pokemonów, zamieszczam fotkę z zamierzchłych czasów.


No to jeszcze raz 100 lat!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Persona non grata, czyli Morda, której nie znoszę.

Załóżmy, że w waszym bliskim, a nawet bardzo bliskim towarzystwie jest pewna osoba.
Specyficzna osoba.
Załóżmy, że część waszych znajomych ją toleruje, część niebardzo, ale cóż- życie towarzyskie w małym, bądź co bądź, mieście nie daje dużego pola do popisu.
Załóżmy, że ja w swoim najbliższym otoczeniu mam taką osobę. Kogoś, kogo od pierwszego spotkania nie lubię, a im dłużej się znamy tym bardziej owego "ktosia" nie cierpię.
"Ktoś" jest personą sympatyczną z pozoru. Ma gładkie lico i równie aksamitną gadkę. Jest absolutnym mistrzem we wszystkim i wszechzajebistym kolesiem. Uwielbia wszędzie zaznaczać swoją obecność, zwłaszcza na prywatnych, zamkniętych imprezach. "Ktoś" jednak jest tak tajemniczy, że do swojego świata nikogo nie wpuszcza i tak naprawdę nikt nie wie co jest prawdą, a co fikcją literacką.
I tak podczas jednej z rozmów pada temat: Gotowanie!
Ooooo, "Ktoś" jest mistrzem w gotowaniu! Magda Gessler i Gordon Ramsay to się u niego gotować uczyli! Rzuca jak z rękawa nazwami egzotycznych potraw i przypraw. Czego on nie jadł i nie gotował!!!
Pada temat- ubiór codzienny.
"Ktoś" jest entuzjastą szlachetnych tkanin i klasycznych fasonów (fakt, że rodzaj pracy wymaga od niego stroju oficjalnego). Gardzi futrami i ludźmi którzy je noszą (choć sam buty ma skórzane). Ot taki nasz lokalny Barney Stinson, tylko lepszy.



"Ktoś" nie ma stałego partnera (oczywiście sam jest mocno "niesprecyzowany") bo musi być niezależny i jego światła osobowość mogłaby przyćmić potencjalną panią lub pana.
"Ktoś" nie ma zwierzaka, bo ma ciężką alergię i mógłby umrzeć w męczarniach.
Fajnie, co nie?
Ten sam "Ktosiu" pół roku później na domówce twierdzi że jada tylko na mieście, bo gotować nie umie i wodę przypala. Gada to stojąc w rozciapanych trampkach i bluzie z kapturem.
Na imprezie zaszywa się w kącie i ryczy bo go narzeczona zostawiła i zabrała ze sobą psa, którego on miał od komunii i dostał od dziadka.
Sęk w tym że "Ktoś" czasem gada z sensem.
Na tyle często, że w naszym gronie często pada pytanie: "Królik, a czemu Ty właściwie nie lubisz Ktosia?".
No czemu?
Widzimy się rzadko i ani mi on swat, ni brat.
"Ktoś" uważa że moje pisanie jest bezsensowne, bo niczemu nie służy i się nie rozwija.
Prowadzenie bloga to nic innego jak nieprzemyślany rodzaj ekshibicjonizmu, bo pisanie dla przyjemności nie ma sensu dla "Ktosia".
Czytanie różnych gatunków książek jest bez sensu.
Zbieranie lalek jest bez sensu.
"Ktoś" też pisze, lecz nie prowadzi bloga, a intymny dziennik w którym dzieli się z ludźmi swoją zajebistością.
"Ktoś" czyta tylko fantastykę, ewentualnie SF. Niestety, "Ktosiu" autorytatywnie twierdzi, że po Władcy Pierścieni tylko Diuna nadawała się jeszcze do czytania (Królik nie przeczytała "Władcy", a Diuna ją zmuliła).
"Ktoś" zbiera porcelanowe filiżanki, gdyż porcelana jest cenna i nabiera wartości z czasem, nie to co lalki! "Ktosiowa" kolekcja to kilkaset sztuk.
Niestety nikt nigdy nie widział tych kruchych cudów. "Ktoś" nie raz chwalił się ile wydał na kolejny egzemplarz, czasem pokaże zdjęcie zrobione ajfonem (wymowa oryginalna), ale nigdy nikt nie widział tych okazów "na żywo".
"Ktosiu" uważa, że jego słowo jest prawdziwsze niż najprawdziwsza prawda.
"Ktoś" jest imprezowiczem i krejzolem (sam tak o sobie mówi). W zależności od nastroju, jest albo całkowicie niepijącym abstynentem, albo nieomal zaszytym alkoholikiem. Osobiście bardziej wierzę w to drugie, bo "Ktosiowi" zdarzało się na przykład powiedzieć ze wychował się w domku jednorodzinnym na Mazurach, a za tydzień wiejska sielanka, z dziecięcych wspomnień, zmieniała się wieżowiec z wielkiej płyty.
Mam czasem ochotę wykrzyczeć mu w twarz wszystkie bzdury, które pierdoli. Zapytać go wprost czy jest taki głupi, czy ze mnie tylko robi idiotkę?
Niestety, ale nie mogę...
Mój światek jest mały, a "Ktoś" ma swoich zwolenników, współpracowników i ludzi, którzy mogli by przez to mieć kłopoty. Mogę jedynie wylać swą żółć tutaj, bo nikt z tego kręgu znajomych bloga nie czyta.
A nawet jak czyta, to przecież o nim, superzajebistym "Ktosiu" nie można mówić źle.
Osobiście "Ktoś" jest dla mnie łotrem i kanalią. Zakochanym w sobie bucem, który do zaprezentowania nie ma nic poza swoją mizerną osobą. Owszem, charyzmy mu nie brak, ale ja jestem za stara na jego cukrowe słówka.
No i niestety (stety?) "Ktosiu" mnie nigdy mnie oficjalnie nie zaatakował...
Owszem zdarzyło mu się wtykać mi perfidne szpile, ale tylko ja je wyłapałam. Innym też tak robi. Po tym względem okazuje nieomal lisią przebiegłość.
Oficjalnie mijamy się z "Ktosiem" jak dwa koty gotowe do ataku. Każde z nas uśmiecha się szeroko życząc drugiej osobie rychłego zejścia. Najlepiej pod kołami walca. Z dużą ilością trucizny we krwi... I dla pewności spoczynku na dnie rzeki.
Boli mnie czasem jedynie, że w jego sidła łapią się osoby, na których mi zależy. Ewentualnie "nowe" i niewinne duszyczki, które łapią się na "boską nawijkę Ktosia".
Małżon mówi: daj spokój i się nie denerwuj, szkoda twojego czasu.
Brat mówi: nie rozgrzebuj gówna, bo upaprzesz buty.
Ja nie mogę tak po prostu odpuścić.
A czemu w ogóle teraz o tym piszę? - "Ktoś" niedawno odkrył lukę w moim wykształceniu. Okazało się, że zakończyłam edukację dużo wcześniej niż on. Nigdy jednak się z tym nie kryłam, ani mi wstyd nie było. "Ktoś" jednak, niby w żartach, skwitował te rewelacje tak: "zawsze mi się WYDAWAŁO, że jesteś inteligentną osobą"
I dlatego w końcu musiałam Wam to wyrzygać. W końcu Wy nie znacie takiego super "Ktosia"...
Prawda?

A gdzie w tym wszystkim miejsce na lalki?
Proste jak but ;)

"KTOSIA" - MOGĘ PORÓWNAĆ DO TYCH BARBIE, KTÓRE NIBY UDAJĄ SUPER STARA, ALE NIGDY NIM NIE BĘDĄ! :D

O tak! Dzisiaj o następczyni SS, czyli przed Państwem molda Generation Girl!!



W praktyce nadanie Barbie nowej gęby miało na celu odświeżenie wizerunku. W praktyce, moim zdaniem, spłaszczyli tą zacną mordkę do granic możliwości. I na usprawiedliwienie dodam, że dzisiejsze Barbiochy (tak, te których nienawidzą kolekcjomnerzy, te od brokatu) to też morda GG, tyle że powiększona :)

Tak w większości wyglądają dziś GupieGupiki wyprodukowane po 1999 roku:



A tak wygląda ostrostopa Baśka wyprodukowana po roku 1980 i znaleziona w lupku w stanie trupim:


I moja prośba do Was: proszę rozpoznać lalki po makijażu. Odpowiedzi piszcie w komentarzach. Zobaczymy ile osób zidentyfikuje Gupika a ile Szlachetną Barbarę.

Oto ta część mojej kolekcji GupichGupików.
Ta część, którą można uznać za ciekawą:

Military Barbie czyli Baśka wróciła z woja:



I bez munduru:



Za co kocham?- Za cudne zielone oczy i świetną fryzurę!

Siakaś Roszpunka, którą jak pociągniemy za warkocz to ten "się wyciągnie":



Za co kocham?- za zajebiaszcze włosy i te fiołkowe oczy!

Pinkamena Diane Pie (tej, to chyba przedstawiać nie muszę ;))



Za co kocham?- Come on! Ludzie! "Paczcie" na NIĄ!

Ta, którą nazywam Dziewczyną o Tęczowych Oczach:




Za co kocham?- za włosy, które nie chcą się ułożyć, choć w dotyku są wspaniałe! Za wygląd dzikiej hipiski i te oczy!

Mam także takie cudaczne kręcidło:


Za co kocham?- nie kocham! Siedzi w Norze, bo bateria nadal działa!

Dla ciekawostki mam jeszcze taką Gupikę:



To japoński odpowiednik playlinowego GupiegoGupika. Prawda, że ma cudne oczyska?
Sailor Moon może jej kucyki wiązać!

piątek, 16 listopada 2012

Trudna prawda, bolesna prawda.

Szliśmy sobie niedzielnie na spacer.
Królik gada. Małżon się nudzi. Progenitura zbiera kapsle i sam ze sobą robi konkursy w wyhodowaniu najdłuższego gluta pod nosem (preferowana długość- taka w sam raz do oblizania).
Po drodze mijamy garaż, na którym ktoś niedawno położył świeżą elewację. Na żółtym jak jaskier tynku pyszni się wielki, czarny napis: "huj ci w dupe".
Małżon przystanął i Królik także. Podziwiamy dzieło domorosłego Matejki.
- Patrz Mężu - mówię- jakie to męskie! Miał spray, mógł namalować normalne Graffiti. Mógł przejść obojętnie, ale nie, ten ktoś postanowił dla potomności pozostawić swój ślad. Zaznaczyć teren jak pies co obszczywa krzak.- oczywiście mówię to z daleko posuniętą ironią, bo co jak co ale chamstwa i wandalizmu nie zniesę.
Małż tylko uśmiechnął się pod nosem i mówi:
- No racja, faceci mają we krwi zachowania pierwotne. Tu smarknie, tam się odleje pod murem... Czy ty myślisz, że pierwotni rysowali po ścianach jaskiń dla potomnych? Nie! To było takie grafity z cyklu: "patrz stary, jakiego zajebistego mamuta upolowałem", albo "Yoł, yoł! Mój mamut, Twoja Stara! Yoł!".
No cóż, skoro byliśmy nieomal świadkami tworzenia historii (bo kto wie, czy za kilka wieków, jakiś archeolog nie odkryje ściany garażu i nie stwierdzi, że ten napis na ścianie to ślad po antycznej kulturze, czy inni zapis dziejów) to po prostu pójdziemy dalej swoją drogą.
I pewnie garaż pozostałby garażem, ściana ścianą a "Matejko" bucem bez twarzy w mglistym wspomnieniu, gdyby nie spotkała mnie druga historia.
Dzięki temu zdarzeniu, osobiście stanęłam oko w oko z przedstawicielami "Homo Plujus Wandalus".
Jest to jedna z historii, w którą bym nie uwierzyła, gdybym nie była jej świadkiem i uczestnikiem.
Wracałam z Maślakiem od MamyM (Teściowej- cóż za brzydkie, brzydkie słowo). Jechaliśmy autobusem, gdyż Synu ten rodzaj komunikacji uwielbia. Podróż nie za długa, ot kilka przystanków. W sam raz dla Malucha.
Maślak jest dzieciakiem grzecznym i kontaktowym, bardzo ciekawskim i mądrym, i to sprawia, że jazda z nim to sama przyjemność.
No i tak sobie jedziemy busikiem. Ryszard pokazuje paluchem (nadal nie mówi) różne rzeczy, ja mu opowiadam co widać za oknem. Starsze panie się do niego uśmichają. Sielanka po prostu...
Mniej więcej w połowie trasy wsiada dwóch "Kozaków". Kaptury na glacach (wszak zimno i "resztki myśli z mózgu wiaterek wywieje"*, nadprodukcja śliny (Pewnie tabakę żuli, bo co innego? Zresztą ja i tak nie rozumiem tej męskiej potrzeby plucia. To chyba taki atawizm- pies sikając znaczy swoje terytorium. Ludzki samiec musi pluć, bo nie godzi się mu z rodowym klejnotem na wierzchu biegać). Oczywiście łapy w kieszeniach, pod pachą dwa arbuzy, ale je akurat zgubili (to też kolejne zachowanie naczelnych- staraj się wyglądać na większego, wtedy będą się bali!). Koguciki zajęły strategiczne miejsce przy drzwiach, narobiły rabanu przy wsiadaniu (no, w drzwi się ledwo zmieścili, potknęli na schodach i takie tam)i jedziemy.
Nie zaczepiali nikogo w autobusie, nie byli mocno wulgarni, byli mega głośni i wkurzający (Tyyyy Staryyyy!!! Alesienaebałem!!! Staryyy!!!).
Owszem, chciało się powiedzieć "zamknij paszczę Chłopcze, bo rozsiewasz głupotę", ale kto miał to zrobić?- Moher Komando? Gimbusy? Czy może Królik z dwulatkiem?
No, nikt nic nie powiedział, ale dało się czuć, że każdy w autobusie modli się o rychłe opuszczenie wozu przez Rycerzy w ortalionie.
Nawet Maślak przestał się interesować widokami za oknem i z ciekawością przyglądał się tak nowemu dla niego zjawisku, jak "duże człowieki" o fizjonomiach i zachowaniu szympansów.
Przyszedł czas wysiadania.
Wzięłam Maślaka na ręce i podeszliśmy do wyjścia. Przez chwilę staliśmy oko w oko, z "kwiatem młodzieży", który nadal okupował drzwi.
Autobus się zatrzymał i...!!!
Maślak wyciągnął rękę i z bardzo głośnym "Eeech!" wskazał na większego "Alvaro", po czym wybuchnął najbardziej głośnym i głupkowatym śmiechem jaki w życiu słyszałam. Cisza jaka zapadła, po tym wybuchu Ryśkowej radości, w autobusie była aż ciężka. Miśki momentalnie zamknęły ryje i zrobiły się malutkie jak szczeniaczki.
Ja wysiadłam z autobusu jak królowa, tylko braw za zamykanymi drzwiami brakowało.
Mój brat skwitował tą historię w ten sposób:
"Wiesz Siostra, ponoć tylko prostaczki i dzieci umieją mówić prawdę. Jak taki Koksu zobaczył, że niemowlak wyszydził go przy widowni i jeszcze się z niego śmiał, to momentalnie cały testosteron uciekł, a jaja zrobiły się małe jak rodzynki."
Amen!


No więc skoro wiemy już, że prawda boli, to przechodzimy teraz do meritum, czyli "Zła lalka boli przez całe życie".
Nie umiem oszczędzać, a już wcale nie umiem oszczędzać "na coś". Lalki kupuję na zasadzie: stać mnie w tej chwili, a jak nie stać, to znaczy że mi niepotrzebna.
Tyle, że zasada nie działa gdy lalka jest tak droga, że owszem, mogę ją kupić tu i teraz, ale przez resztę miesiąca kupuję tylko makulaturowy papier toaletowy i jem chleb z dżemem.
No i zachciało mi się takiej lalki. Zaparłam się i w trzy miesiące miałam odłożoną sumkę na zakup pewnej Barbary.
Zadowolona usiadłam przy kompie odpaliłam eBaya, znalazłam lalkę i... zawahałam się.
Nagle do mnie dotarło, że suma którą chcę wydać jest duża, a lalka to "tylko" Barbie. A za te pieniądze można mieć coś więcej. Inna lalka? Nie Barbie?
A gdyby tak... coś co ma stawy, szklane oczy i wiga... Coś co nie jest Tonnerką, coś innego?...
I kupiłam.
I czekałam.
I musiałam cło zapłacić.
I, przykro mi Droga Lalko, żałuję że nie jesteś Barbie!

Ashton Drake. Lady Onyx.
Moja Czarna Dalia.



Nie umiem jej ustawić. Nie podobają mi się jej włosy. Jej blada twarz jest zbyt blada.
Staram się ją zaakceptować, ale siedzi toto z Ivonką na jednej półce i wkurza mnie jej wielki łeb.



I marudzę nad nią jak kot nad suchą karmą, ale też pomału zaczynam pękać.
Pokazałam ją na Zlocie DP i usłyszałam "sprzedaj".
Sprzedać?!? Toż to zdrada!



Jedyną rzeczą, którą sprzedam będą na bank te buty:



To są dopiero kajaki! Stopa Dalii kończy się w połowie buciora :)

A teraz spam zdjęciowy:











Potrzebuję czasu by ją oswoić. Na razie jesteśmy na etapie obwąchiwania dłoni i smętnego merdania ogonkiem.

A żeby nie było, że bez Barbiów i barbiopodobnych, ten oto łeb zakupiłam na eBayu od Turka z Tajlandii. (Serio, Serio).
Z ciekawostek- łeb pokonał ocean w niecały tydzień i kosztował z przesyłką (UWAGA!) 20zł!!





Ciekawostka, o której tajlandzki Turek nie napisał, jest taka że owłosienie łba zmienia kolor pod wpływem temperatury:


Zdjęć na razie mało, bo niewykluczone że Łeb dorobi się własnej sesji w bliżej nie sprecyzowanej przyszłości.
I prośba do Was- jeżeli ktoś, "umi" rozpoznać tożsamość Łba na podstawie mejkapu, to proszę o komcia.

* Big Cyc "Ballada o smutnym Skinie"
(...)
Nałóż czapkę skinie, skinie nałóż czapkę
Kiedy wicher wieje, gdy pogoda w kratkę
Uszka się przeziębią, kark zlodowacieje
Resztki myśli z mózgu wiaterek przewieje

(...)

Proszę zamiast Skin wstawić słowo: Dres, Burak, Balon, Pawian i każde inne które pasuje, rymuje się i oddaje charakter w/w grupy etnicznej.

piątek, 2 listopada 2012

Jak dobrze mieć sąsiada (choć wolałabym pchły)

Właściwie to od jakiegoś czasu sama sobie strzelam w stopę. Na samym początku mojej blogowej kariery miałam zamiar chwalić się lalkami. Z czasem lalki były wypierane przez bolączki mojej duszy i problemy egzystencjalne typu: "czy już mam pierdolca, czy tylko bałagan?". Ostatecznie doprowadziłam się do takiego stanu, gdzie boli mnie okazanie lalki, bez uprzedniego zaprezentowania historii.
I tak, wierzcie lub nie, ale mam zaległości rzędu mnóstwa lalek, a tu życie nudno płynie...
Kotu nie odwala.
Małżon grzeczny.
Maślak nie ciumka lalkowych nóg, a lata samolotami.
Królik gra w Pokemony.
I tak wieczór za wieczorem sobie żyjemy leniwie.
Jednego wieczorka ktoś puka do drzwi.
Idę otworzyć i widzę dzieciaka sąsiada, który w chudych łapkach trzyma kopertę nieomal większą niż on sam.
- Listonosz mi zostawił- mówi Filipek. Wręcza mi przesyłkę i znika, a ja zaczynam bić głową w ścianę.
"Zostawił"
Znowu! Kurza noga!
Nie mogę nauczyć listonosza, że ja CHCĘ awizo. Co z tego, że w domu ciągle ktoś siedzi. mój listonosz jest chyba inwalidą, bo na drugie piętro ciągle mu daleko. I tak zawsze znajduje moje paczki u sąsiadów.
Ponieważ moja bitwa z pracownikiem poczty to temat na osobną notkę, to skupię się teraz nad tym czemu nienawidzę gdy moje przesyłki lądują u sąsiadów.
A więc czemu?
Bo mój blok należy do WSPÓLNOTY MIESZKANIOWEJ!
Tak Kochani- dużymi literami i z nabożną czcią.
Jeszcze raz: WSPÓLNOTA MIESZKANIOWA!! Aż mnie ciarki przechodzą ;)))
15 rodzin od wielu dziesięcioleci terroryzowanych przez samego Szatana i jego Minionów.
W kultowym serialu Barei pt "Alternatywy 4", mieszkańcy mieli swojego Anioła. Moje Nemezis nazywa się Kwiecień (a właściwie to ciut inaczej, ale wierzę, że ten skurczybyk ma kamery zmieszczone w moim domu i WIE!).
Pan Kwiecień jest samozwańczym cieciem tego burdelu, w którym przyszło mi mieszkać i pałamy do siebie krystalicznie czystą nienawiścią odkąd pierwszy raz nasze drogi się pokrzyżowały.
Na początku byłam tylko niewinnym Króliczkiem. Ufnym i z sercem przepełnionym miłością do bliźniego i do sąsiadów. Cieszyłam się z mojego własnego mieszkania i ze wszystkiego co go otaczało.
Z parku.
Z cmentarza.
Ze stadionu.
Mieszkania na strychu.
Bliskości lasu i działek.
To miało być miejsce gdzie wychowam małe Króliczko-Lwy.
A potem pojawił się pan Kwiecień, który przy pierwszym spotkaniu nie odpowiedział na moje radosne "Dzień Dobry".
Pan Kwiecień nienawidzi kobiet i się z tym nie kryje. Posiada egzemplarz Żony- babska wścibskiego i wrednego, pozbawionego kręgosłupa moralnego i własnego zdania.
Pan Kwiecień nie może zrozumieć, że to ja jestem właścicielką mieszkania. Nie Małżon- mężczyzna, tylko ja- "puch marny". Wobec tego ja podejmuję decyzje administracyjne dotyczące Nory, czego pan Kwiecień nie ogarnia i w wyniku tego na Małżona też patrzy wilkiem, bo co to za facet, co pozwolił babie nabyć nieruchomość.
Kolejny problem to to, że (i tutaj cytuję): "jesteście młodzi, a młodzi powinni mieszkać w domku na przedmieściu". I to najłagodniejsza riposta na każdą wzmiankę o czymkolwiek dotyczącym naszego, wspólnego przecież, domu.
Pan Kwiecień ma żal, do poprzedniej właścicielki mieszkania, że sprzedała je bez konsultacji ze WSPÓLNOTĄ. No, bo jak to?- tak w tajemnicy?! Bez zapoznania innych mieszkańców w domniemanymi przyszłymi lokatorami? I teraz WSPÓLNOTA ma problem, co z nami zrobić. Przecież nie poznali nas wcześniej i nie wydali osądu! (Dowiedziałam się tego po pół roku mieszkania we WSPÓLNOCIE na zebraniu mieszkańców)
Pan Kwiecień posiada Joreczka - Tofika, ale nie zmienia to faktu, że poważnie próbował zakazać trzymania zwierząt w domach. Czemu?- bo Bubel chodził po dachu, a jak wiadomo koty roznoszą zarazki i duszą niemowlęta. Ja posiadam małe dziecko i dla jego bezpieczeństwa powinnam pozbyć się kota! (To akurat słowa pani Kwiecień).
Wszystko to to pikuś w porównaniu z naszym największym grzechem, który według słów pana K, doprowadzi w końcu WSPÓLNOTĘ do ruiny finansowej, a na razie sprawia, że inni mieszkańcy nas nienawidzą.
Jaki to grzech?
Podpowiem: nie jest to kot, bo tego już nie ma...
...
...
...
UWAGA!!

Rudy Królik wraz z Małżonem ośmielają się... OTWIERAĆ OKNA W SEZONIE GRZEWCZYM!!
Ta dum bass...
Tak. Otwieram okna w domu czym wyziębiam blok i sprawiam, że wszyscy mieszkańcy płacą słone rachunki za ogrzewanie.
Mieszkam w mej Norze już trzy lata i z sześć razy dostałam solidny opierdziel za to, że np poszłam na spacer, nie było mnie trzy godziny czterdzieści sześć minut (zmierzone przez panią K), a przez ten czas miałam otwarte okno.
Próbowałam się kłócić. Rozmawiać. Pokazywać wykresy fizyczne.
Nawet zapytałam, czy jak on otwiera lodówkę to pani Kwiecień marznie.
Nic.
Z kobietą nie będzie dyskutował.
Za to zrobił zdjęcia.
Ma dowód.
Pokaże na następnym zebraniu WSPÓLNOTY.
Eksmitują nas.
I każą słono płacić!!!

Wszystko co złe i niedobre w naszym stadzie, to wina otwartych okien.
Pamiętacie jak pisałam, że w domu marzniemy? tutaj dla przypomnienia
Nie ważne, że mieszkanie jest na strychu, strychami otoczone i ze źle docieplonym dachem!- nie otwierajcie okien, nie będzie zimno.
Zamarzły rury w łazience?- no prosz... OKNO! Króliki, OKNO!!
Przez nieszczelny dach na strychu napadał deszcz i zrobił się grzyb na ścianie?- nie byłoby otwartego okna, nie byłoby wilgoci...

Najgorsze jest to, że my jesteśmy najmłodsi w tym naszym kołchozie. Inni mieszkańcy, którym nierzadko stuka 70tka, może i nie są zadowoleni z apodyktycznych rządów pana Kwietnia, ale cieszą się, że to nie oni muszą rozmawiać z administracją.
Najgorsze jest to, że pan Kwiecień ma swoje zaprzyjaźnione Komando, które stanowi niepobitą armię sługusów. I choć mają mniejszą władzę to przeszkadza im dziecięcy wózek przy nieużywanej piwnicy. Trawa rosnąca przy MOIM garażu i smoczek w buzi dwulatka (Pani, co z niego wyrośnie, skoro ma już ponad dwa lata i smoka ciągnie?!?).
Do tego nic nie możemy zrobić bo Kwiecień nie pozwala, bo nie umiemy, bo WSPÓLNOTA nie wyrazi zgody.
Żegnaj strychu!
Żegnaj docieplony dachu!
Żegnaj przebudowo mieszkania!

Witaj nowa dzielnico!- bo przeprowadzimy się tak szybko, jak szybko pozwolą na to fundusze.

A w ogłoszeniu napiszemy:

"Mieszkanie ciepłe i przytulne.
Latem tak gorąco, że idzie umrzeć, a zimą trza się tulić by nie zamarznąć.
Miła i spokojna dzielnica.
Co środę i sobotę mecz lokalnej drużyny piłkarskiej. Dla swojego bezpieczeństwa schowaj samochód i naucz się przyśpiewek na pamięć.
Blisko przystanek autobusowy.
Przyda się jeśli chcesz jechać na dworzec i tylko tam.
Mili sąsiedzi.
Będą wiedzieć o tobie więcej niż twoja matka.
Kup, a nie pożałujesz.
My na pewno nie żałujemy, że sprzedaliśmy i nie próbuj nasz szukać."

I zamieszczę taki rysunek poglądowy, żeby każdy wiedział jak u nas fajnie ;):



Strach mnie blady ogarnia, gdy pomyślę, że moja paczka mogłaby trafić w łapy pana lub pani Kwiecień.
Na bank dla bezpieczeństwa WSPÓLNOTY zostałby otwarta, a jej zawartość wybebeszona. Ja pewnie stanęłabym przed sądem sąsiedzkim jako osoba niezrównoważona psychicznie.

A w paczce, którą przyniósł Filipek była Morgana z setu:
Merlin & Morgan Le Fay Magic and Mystery Collection z 2000 roku:



Morganę trudno nabyć solo, a jak wiadomo Ken potrzebny mi tak jak trzecia noga. Kiedy więc wypatrzyłam ją na Allegro, to nie posiadałam się ze szczęścia. Tym bardziej, że sprzedawca nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego co sprzedaje, bo uparcie nazywał ją Szecherezadą.
Gupi, gupi sprzedawca ;))











Kot na fotce niestety nie jest moim nowym nabytkiem. Przybłąkała się zaraza jak robiłam sesję lalce. Koniecznie chciał na rączki i zeżarł Morganie welon.



















Wszelkie podobieństwo do ludzi żywych (szkoda, że nie martwych) jest zamierzone i celowe.
A skoczcie mi Kwietniowie!