W poniedziałek, w późnych godzinach popołudniowych, pewien owad postanowił pożegnać się z życiem. Nikt nie wie czemu targnął się na taki czyn i jakie myśli kierowały robalem, ale fakt pozostaje faktem, że ucałował swą robaczą żonę i dziatwę, złożył wymówienie w robaczym biurze i zrezygnował z prenumeraty "Gówna Codziennego" i wyskoczył on ze swojego krzaka, prosto w oko przejeżdżającej rowerzystki.
Tja... oczywiście wiecie dokąd ta historia zmierza?
Na początku była ciemność
{oko z robakiem w środku uparcie nie chciało na nowo się otworzyć}.
Potem był ból
{rower prowadzony przez oślepionego cyklistę, ma tendencję do bycia przyciąganym przez żywopłot}.
Potem zapadła cisza...
No prawie...
{"Ty!!!! Paaaa!!! Ale się baba wyjebała!!!"}.
Pierwsze, co zrobiłam, po wyplątaniu jednej ręki z gałęzi, liści i resztek zawartości koszyka rowerowego, to było uwolnienie robala kamikadze. Nie bez mściwej satysfakcji stwierdziłam, że gadzina nadal żyje! Czyli przynajmniej jemu poplątały się szyki!
Nie dysponuję dokładnym rysopisem skurwiela, ale z ryja podobny do tego na mleczyku.
Potem stwierdziłam, że wszystko mnie boli, a najbardziej du(p)ma., że mam nogi przygniecione rowerem i, że łbem wyrżnęłam w chodnik (kask rowerowy? a po co?). Nie macie pojęcia jakie przerażenie ogarnęło mnie na myśl, że mogłam coś uszkodzić!
Ta myśl mnie dosłownie zmroziła. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, a krew szumieć w głowie. Zrobiło mi się gorąco i jednocześnie oblałam się zimnym potem!
W minutę stałam już na nogach, choć bałam się spojrzeć.
W końcu musiałam się przemóc.
Na pierwszy rzut oka- fatalnie!
Kierownica wygięta...
Gumowy uchwyt od kierownicy- poharatany przez gałęzie!
Cudny, perliście biały lakier- obdrapany!
Koszyk trzyma się na jednej śrubie (tej przymocowanej na "amen")
Łańcuch spadł...
Najmniej ucierpiało siodełko, które miękko pacnęło w psią minę pod krzakiem.
Najbardziej miałam ochotę się poryczeć. Duma jednak nie pozwalała. Postawiłam Żulitetę na nogę. Wytarłam siodło, naprostowałam kierownicę. Założyłam łańcuch.
Z upiornym skrzypieniem obolałego roweru wróciłam do domu.
Dumna!
Pobita lecz nie pokonana!
Wdaje Wam się, że to nie jest śmieszne?
A to?-
Niedziela... leniwe popołudnie...
Młode siedziało u babci, ja sprzątałam a Małżon rozbijał się gdzieś w okolicy na motorze. Czas pokazał, że "rozbijał się", to było dobre słowo.
Nie uprzedzajmy faktów jednak...
Nie ugięły mi się nogi, kiedy zadzwonił i z dzikim chichotem poinformował mnie, że nie wróci na obiad, bo własnie czeka na lawetę. W końcu, skoro dzwoni i głupio rechocze, to żyje. Motor, to też żaden ścigacz. Powiedział krótko: "Wypieprzyłem się na zakręcie, olej mi cieknie."
Nie zmartwiłam się, gdy pół godziny później laweta zajechała pod dom, a Małżon wraz z Najlepszym Przyjacielem ściągali z niej "letko" sfatygowaną maszynę.
"Na klatę" przyjęłam mężowską prośbę, o pożyczenie dwóch dych, bo dla pana "lawetowego" zabrakło.
Ziarno niepokoju wykiełkowało, gdy na pytanie: "Skarbie, czy ty kulejesz?", Małżon NADAL z tym głupim u śmiechem odpowiedział: "Tak, troszkę kolano obtarłem, ale nic poważnego... Tylko Najlepszy Przyjaciel mówi, że chyba mnie do chirurga zawiezie, bo chyba szyć trzeba...".
Czujecie to?
W tym momencie nerwu trzymane na krótkiej smyczy, od czasu pierwszego telefonu, puściły. Chciałam jednocześnie iść i oklepać motor młotkiem- raz a porządnie! Potem oklepać Najlepszego Przyjaciela, za to że wyciągnął Małżona w trasę, a na koniec miałam ochotę bić Ślubnego. Za to, że obiecał, że nic sobie nie zrobi, a zrobił!
No, bo skoro drugi facet mówi, że szyć trzeba, a jak powszechnie wiadomo, faceci boją się jedynie dwóch rzeczy: igieł i kobiety, to coś jest na rzeczy!
Popychając akcję do przodu- motor nie nadaje się do użytku, choć naprawy będą raczej kosmetyczne, a kolano przypomina rozgotowanego buraka. Zgadnijcie, o którą "usterkę" Małżon martwi się bardziej?
Tja...
Za to spełniam marzenie z dzieciństwa i bawię się w pielęgniarkę. Codziennie, kilka razy zmieniam, z nabożnym skupieniem, opatrunki. Wiecie jak to trudno zrobić pokaleczonymi gałęziami dłońmi? W dodatku z jednym sinym i trochę sztywnym palcem?
I kto mi teraz rower naprawi?
I tradycyjnie przechodzimy do meritum, czyli lalki:
Na wstępie:
Happy Birthday Angel Barbie z 2008 roku, jako podziękowanie dla naszych, wspaniałych stróżujących Aniołów, za to, że jednak żyjemy oboje.
Przyznam szczerze, że nigdy tej lalki nie chciałam, ani nie miałam potrzeby posiadania jej. Nabyłam ją płynąc na fali ataku "KKL", czyli "Kompulsywnego Kupowania Lalek".
Może nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale lalka skrywa pewien szczegół, który tak mnie cieszy, że nie mogę opanować wybuchów radości, gdy go widzę, a mianowicie cudowny, malowniczy ZEZ!
Jedno oko na maroko, a drugie na Kaukaz!
Żeby jakoś wytłumaczyć sobie i gościom, obecność zezowatego Aniołka, to szybko sprowadziłam jej lustrzane odbicie do towarzystwa:
No! No! No!
Tylko nie czerwone, puchate skrzydełka!!!
Jaja se ze mnie robisz? Tak?
Zabieraj mi z pleców tego trupa!
To ma być ogon? Wygląda jak kabel od rowerowego licznika!
W razie gdyby ktoś miał wątpliwości, ta druga lalka to Elvis Barbie. Od niedawna moja nr 1 na liście najbrzydszych lalek :)
Oczywiście żartuję, ale nie zaprzeczę, że Elvis ma "trudną" urodę. Na promo, jak każda, wygląda zjawiskowo:
W realu niezmiennie kojarzyła mi się ze świnką, i też tak na nią wołam :)) Jest też pierwszą lalką z moldem Aphrodite w mojej kolekcji!
Może zauważyliście tajemniczy guziczek na podstawce aniołka:
Po naciśnięciu można usłyszeć, jak zastępy diabłów z samego dna piekła śpiewają "Heaven is a place on Earth" Belindy Calrisle. Mówię Wam- koszmar! Cieszę się, że nie potrafię wstawić pliku dźwiękowego :)
A podziękowania za wspaniały kostium, którym Świnka dumnie się obnosi, idą znowu do Gosi z
SummerDoll!
Dziękuję i ja i moje stadko!
Zauważyłam też, podczas wklejania zdjęć, że fotki są raczej ciemne.
Mam do Was pytanie- czy też tak macie, czy to mój monitor jest taki nieodgarnięty? Jeśli zdjęcia są faktycznie za ciemne, to obiecuję je rozjaśniać!