Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

piątek, 31 maja 2013

Dupa w pokrzywach na czubku wishlisty.

Ja bardzo przepraszam za ten tytuł.
Ja BARDZO, BARDZO przepraszam!!!

Ja się nie mogłam powstrzymać po prostu!
Ja miałam pisać o tym co się komu śni i, że mi się śnią wróżki.
A tu takie coś...

Jeszcze raz przepraszam.
Nie mogłam się opanować, gdy wysyłając w kosmos spam w komentarzach, rano znalazłam to:


Piękne, prawda?

Ja po prostu chylę czoła przed osobą, która poszukiwała tak poważnego zagadnienia. Jednocześnie pragnę przeprosić ją za to, że zamiast odpowiedzi, znalazła blog o lalkach, w dodatku pisany przez mentalnie niestabilną autorkę.

Drogi, anonimowy czytelniku! Proszę przyjmij ten oto prezent, jako zadośćuczynienie szoku, jakiego musiałeś doznać, nie znajdując u mnie tego, czego poszukiwałeś:


"Miszczyni" fotoszopki ze mnie żadna, ale jest "dupa w pokrzywach"! Dupa jak byk!

No i niestety, cały ambitny plan w łeb wziął i pojawił się impas, bo do "dupy" nijak dzisiejszej lalki przyrównać nie mogę. Jednocześnie nie mogę jej nie pokazać, bo nadal nie wierzę w to, że ją mam.

Tą najbardziej wymarzoną.
Tą, o której śniłam zanim zaczęłam myśleć o kolekcjonerstwie.
Tą, która zawsze była poza zasięgiem finansowym, a jednak się udało..

Barbie Legends of Ireland, Faerie Queen z 2004 roku!


(Uwaga! Przygotujcie się na największy spam zdjęciowy w historii bloga!)

















Wydawać by się mogło, że Królowa ma mold Mackie.
Może tak, a może nie, bo podczas bliskich oględzin dokonałam odkrycia elementu, którego "mackomorda" na milion procent nie posiada:

Pokaż mi ucho bejbe!

I tak sobie ją od tygodnia macam i się ślinię do niej i tak się zastanawiam: jak ja mogłam powiedzieć, że lalek nie chce mi się kupować? No jak?

Acha!- istnieje jeszcze jedna wersja Królowej Wróżek i nosi ona etykietę Platinum Label,  czyli ekstremalnie, ekstremalnie trudna do zdobycia. 
Różnica taka, że platynowa wróżka jest szatynką.


A tak na promo wyglądał Rudzielec:


Jak dla mnie- o niebo lepiej!

A jeśli ktoś z Was nie wie jeszcze jak sprawdzić czego ludzie szukają na waszym blogu, to w serwisie Blogger działa to tak:

1) Logujemy się na swoje konto
2) Przechodzimy do: lista postów.
3) Z bocznego menu wybieramy: statystyka.
4) Szukamy: źródła ruchu sieciowego.
5) Przewijamy na sam dół i wuala!

Wrzućcie mi wasze najgłupsze wyszukiwania! Pośmiejmy się razem :)

środa, 22 maja 2013

Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy?*

Małżon skończył tworzenie nowej gry i zaczęło go "nosić". Ściany biura zrobiły się zbyt ciasne i zbyt opatrzone, więc postanowił zrobić urlop.
Jak powszechnie wiadomo na urlopie się odpoczywa, tak też Małżon zrobił. Na pierwszy ogień poszedł odpoczynek przy włączniku światła kuchennego. 
Powiało grozą....
W historii wyszukiwań w guglach pojawiły się hasła: "budowa włącznika światła", "naprawa włącznika", "skutki porażenia prądem", "czy szydzenie z męża, to zdrada".
Światło w kuchni składa się z trzech, niewielkich żarówek włączanych dwoma "pstryczkami". Od jakiegoś czasu mam lekką dyskotekę, bo gdy świecą się wszystkie trzy światełka, to dwa skrajne migają. O dziwo, nie działa to, gdy jest włączone jedno światło i nie działa gdy są tylko dwa. Wcale mi to nie przeszkadzało i nie zwróciłam na to uwagi, ale Małż z przejęciem wytłumaczył mi czym grozi zostawienie tego w takim stanie jak jest. Gadał coś o "zwarciach", "przebiciach", roztoczył wizję kucia ścian w poszukiwaniu kabli. W końcu wzruszyłam ramionami i pozwoliłam mu działać.
Małżon mój jest człowiekiem miliona talentów- pisze gry na komórki, robi najlepsze na świecie warzywa na patelnię, płodzi najmądrzejsze dzieci i potrafi wybekać abecadło (ale tylko do "k"), ale w elektryka nigdy się nie bawił (przynajmniej nie w kuchni i nie w dzień ;)), więc dla jego zdolności musiałam dać duży kredyt zaufania.
Cóż... Jednak bardzo nie zdziwiło mnie to, że ostatecznie "naprawa" polegała na rozkręceniu włącznika, stwierdzeniu: "nie wiem, jak to zrobić dobrze" i wykręceniu dwóch "wadliwych" żarówek.
No co? Jasno jest! Przecież mogę gotować przy tym jednym, smętnym światełku!
Niestety, zbyt wierząca w zdolności małżonowe i chcąca podbudować jego, nieco przyklapnięte ego,
popełniłam błąd życiowy, który będzie mnie prześladował, aż po kres mego, króliczego żywota... Powiedziałam: "Skarbie, skoro już się bierzesz za prace domowe, to może zajrzyj do kranu w łazience, bo coś cieknie".

Kap, kap... Płyną łzy...

Normalne domy mają co najmniej dwa zawory od wody- w kuchni i w łazience. Moje mieszkanie normalnym nie jest! Nie dość, że zimą zamarzają nam rury, podłogi mają artretyzm bo piszczą nawet pod kotem, drzwi do łazienki są wmurowane w ścianę i mam tylko jeden zawór. Ten, który Małżon zakręcił, by rozkręcić kran, z którego tylko kapało. (Zapamiętajcie to: TYLKO kapało!).
Nie można zrobić herbatki, nie można na kiblu poczytać nowej (i Bogom dzięki jedynej!) książki Ilony Felicjańskiej, a własnie dzięki niej dowiedziałam się, że stare żydowskie przysłowie, które mówi, że: "zazwyczaj papier robi się ze szmat, ale jak widać, można i na odwrót", jest tak do bólu prawdziwe.
Postanowiłam więc zostawić Małżona w łazience, a sama capnęłam Maślaka i poszliśmy podbijać pobliski plac zabaw.
Gdy, po kilku godzinach wróciliśmy do domu, zastaliśmy istny obraz nędzy, rozpaczy i porażki- wodę lejącą się z kranu STRUMIENIEM, zdemontowany prysznic, rozwaloną baterię umywalkową i Małża zaczytanego w "internetach". Nie dam głowy uciąć za to, ale przypuszczam, że hasła tym razem brzmiały: "jak uszczelnić kran", "po ilu godzinach zalewa się sąsiada", "jak skutecznie ukryć ciało żony".
Przyznam, że ręce mi opadły. Wsadziłam Ślubnemu kilka wcale-nie-miłosnych słów, odwróciłam się na pięcie i powiedziałam zimno: "zepsułeś, to napraw"!
Tego wieczoru była moja kolej usypiania progenitury  Umyłam Maślaka, jak za niemowlęcych lat, chusteczkami nawilżanymi, sama też przetarłam się nimi w strategicznych miejscach, wierząc że woda rychło powróci.
Stres mnie uśpił. Jedyne co pamiętam, to Małżon szturchający mnie w bok i nakazujący umyć zęby i zapewniający, że wszystko zrobione. 
Zęby umyłam, ale chyba przez sen, bo do końca nie pamiętam. Rano resztki zaschniętej pasty do zębów, utwierdziły mnie w przekonaniu, że tak faktycznie było.
W łazience zajrzałam do wanny. Jak na moje oko- żadnych zmian, czyli bajzel, ale nic nie kapie. Odkręcam kran i... 
cisza... 
FUCK!
Zawór nadal zakręcony!
Ale z tego Małża kłamczuszek!...

W związku z tym, na pociechę sobie i Wam prezentuję Prawdziwego Samca wśród moich lalek:

Tak, tak...

Dobrze czytali!

PRAWDZIWY LALEK!!

Tak, to nadal blog Rudego Królika, który uważa, że facet w stadzie lalek, to rzecz niekoniecznie potrzebna!

Kapitan Jack Sparrow!!


Już śpieszę z tłumaczeniem- imć Wróbel został zakupiony, po to by dotrzymać towarzystwa mej, najdroższej Ance Piratce (Pirate Barbie).






- Jacuś, co masz? Rum?
- Rumu nie było, mam zupę.

 - Mmmmm.... Flaczki! Pyszka!


Moja szpada jest bardziej szpadowata jak twoja szpada!


Czy wiecie co zastałam po powrocie z pracy?
Światło zrobione i nic nie miga!
Łazienka wypucowana na błysk i nie ma kapania!
"Ilonka" zachęcająco leży na pralce, kibelek zapraszająco kłapie klapką.

Małż zrelaksowany tłucze na kompie w jakąś gierkę.

Pewnie w wyszukiwarce znalazł: "jak zrobić dobrze kobiecie"!


Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy, 
mmm, orły, sokoły, herosy!? 
Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów, 
gdzie te chłopy!? - Jeeeee! 

Dookoła jeden z drugim jak nie nerwus, to histeryk, 
drobny cwaniak, skrzętna mrówa, niepoważne to, nieszczere. 
Jak bezwolne manekiny przestawiane i kopane, 
gęby pełne wazeliny, oczka stale rozbiegane. 
Bez godności, bez honoru, zakłamane swoje racje 
wykrzykuje taki w domu śmiesznym szeptem po kolacji, 
śmiesznym szeptem po kolacji, śmiesznym szeptem po kolacji... 

Gdzie ci mężczyźni . . . 

Bojownicy spraw ogromnych, owładnięci ideami 
o znaczeniu wiekopomnym, i wejrzeniu, jak ze stali. 
Gdzie umysły epokowe, protoplaści czynów większych, 
niż pokątne, zarobkowe kombinacje tuż przed pierwszym. 
Nieprzekupni, prości, zacni, wielkoduszni i szlachetni. 
Gdzie zeoni, gdzie tytany woli, czynu, intelektu, 
woli, czynu, intelektu, woli, czynu, intelektu...? 

Gdzie są prawdziwi mężczyźni tacy, 
mmm! orły, sokoły, bażanty? 
Gdzie ci mężczyźni - u-u-u - na miarę czasów, 
gdzie te franty - jeeeeee! 
Gdzie, gdzie, gdzie, gdzie!? 
Nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma,
nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma,
nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma.... 
gdzie te chłopy, gdzie te chłopy, gdzie te chłopy, gdzie te chłopy? 
No nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, 
nie ma, nie ma, nie ma, nie ma, nie ma... 
Gdzie, gdzie, no gdzie, gdzie, 
no gdzie te chłopy!? - Jeeeeeeee


U mnie w domu, pani Danusiu! U mnie w domu!!

piątek, 17 maja 2013

Ech, te skrajności!

Od miesięcy walczę z Małżonem o pozwolenie na upitolenie włosów na krótko. I mówiąc "krótko" mam na myśli: bardzo, ale to bardzo, krótko.
W sumie jestem już mężata i dzieciata, i należałoby, po staropolsku, ciachnąć warkocze przy samej skórze. Już mi nie zależy na tym, żeby mnie ludzie z facetem nie mylili. Zależy mi na wygodzie!
Chciałabym w końcu zużywać jedno opakowanie farby zamiast dwóch. Suszyć się pięć minut, a nie pół dnia i siedzieć w wannie, w której pływa piana, a nie moje kłaki!
Patrzę czasem na moje ślubne zdjęcia i się zastanawiam, jak ja mogłam wytrzymać z grzywą sięgającą mi tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę?! Chyba wywaliłam ten traumatyczny okres z pamięci.
Jednak, kiedy mając osiemnaście lat, podjęłam decyzję o zapuszczaniu, to byłam najbardziej zdeterminowaną samicą pod słońcem. Upartą jak osioł! Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że np.: od końskiego moczu włosy rosną szybciej, to jak dzika pobiegłabym czerep pod ogon wsadzić!
Podobnie było pazurami- najpierw, do późnych klas podstawówki, obgryzałam szpony tak, jakby to była najpyszniejsza kanapeczka. Wszystko po to, by po porzuceniu tej upodlającej czynności, zapuścić je na taką długość, że zwykłe podłubanie w nosie, stawało się sportem ekstremalnym.
Oczywiście taką "skrajną" konsekwencję zachowuję nie tylko w szczegółach wyglądu, na przykład herbatę wypiję albo gorącą jak piekło, albo zimną. Gdy zrobię sobie kubas Earl Greya i nie zdążę wypić go, kiedy napój ma jeszcze temperaturę wrzącej lawy, to muszę czekać aż zupełnie wystygnie. Pizzę też jem albo taką, która pali mi podniebienie, albo zimną i twardą jak kamień.
Wszystkie dotychczasowe pasje umarły mi śmiercią naturalną. Czemu?- albo dawałam z siebie 300% albo nic.
Przykład?
Ależ proszę!- Kilka lat temu, gdy największą miłością darzyłam wróżki, a o Barbiach tylko śniłam, przyjaciółka podarowała mi kanwę do wyszywania, wraz z kompletem mulin. Po skończeniu obraz miał przedstawiać śpiącego "skrzydlaka". W owym czasie haftowałam krzyżykiem namiętnie. Nie cierpiałam jeszcze na chroniczny brak czasu i nawet pracy nie miałam!Więc ochoczo zabrałam się do dzieła. Trzy tygodnie, z dzikim błyskiem w oku, bez spania i mycia, dziubałam krzyżyk za krzyżykiem. Krwią z pokutych paluchów budziłam materiał, a oczy przyzwyczaiłam do pracy w ciemnościach. Pewnego dnia stwierdziłam, że muszę odpocząć.
Odpoczywam do dziś.
Moja MamaM skończyła wróżkę tydzień temu.
Zajęło jej to dwa tygodnie ;)

Na paskudnym strychu wisi sobie piękne "hafcidło" i schnie!

Jakkolwiek lalki zakorzeniły się na dobre, to moja osobista "filozofia skrajności" działa i na nie. Są miesiące  gdy wydaję kupę kasy na lalki. Jest to czas, który nazywam KKP- kompulsywnym kupowaniem lalek. Wtedy też siedzę na Allegro albo eBayu i kupuję każdą, ale to każdą lalkę, która wpadnie mi w oko. Nie ma wtedy różnicy czy to rozczochrane padło pogryzione przez psa, czy elegancka "dziunia" kupiona okazyjnie "jak u cygana".
Z powodu KKP kupiłam zezowatego aniołka z poprzedniego posta i z tego samego powodu kupiłam dzisiejszą lalkę:


Mann's Chinese Theatre Barbie AA Doll z 2000 roku.


I uwaga! Mówię to chyba pierwszy raz w historii bloga- ta lalka "na żywo" wygląda o niebo lepiej jak na promo!














Wiem, wiem... Dużo w niej tego... Dużo, za dużo!!
Za dużo falban, haftów, kryształków...
I tylko twarz lalki w tym wszystkim jest skromna:


Oszczędny cień do powiek i kwistoczerwona szminka.
Nie rozumiem tylko jednej rzeczy: skoro jest to Barbie AA, czyli Afro Amerykanka, to czemu wygląda jak Chinka?
Ja wiem, że ona ma mold Goddes. Był on pierwszy raz zastosowany w lalce o nazwie: Goddess of the Africa:


Bue! Nadal pasuje mi do afrykańskiej lalki jak pompon do trampka!
Po co kombinować, skoro Mattel stworzyło tyle innych, bardziej "afrykańskich" moldów? Np taki:


No! kończę z marudzeniem, bo mold Goddes, mimo wszystko, strasznie mi się podoba (tyle że nie na czekoladowo).
Gdyby nie ten mold, to Morgana nie wyglądałaby tak pięknie:


Dla ciekawostki dodam jeszcze, że aktualnie znajduję się w tej drugiej fazie KKP, czyli wcale nie kupuję lalek. Wręcz mnie od lalek odrzuca.
Nie martwcie się jednak- padła upchniętego w kartonach mam na najbliższe trzy lata! ;))

wtorek, 7 maja 2013

Dwoistość natury ludzkiej.

W poniedziałek, w późnych godzinach popołudniowych, pewien owad postanowił pożegnać się z życiem. Nikt nie wie czemu targnął się na taki czyn i jakie myśli kierowały robalem, ale fakt pozostaje faktem, że ucałował swą robaczą żonę i dziatwę, złożył wymówienie w robaczym biurze i zrezygnował z prenumeraty "Gówna Codziennego"  i wyskoczył on ze swojego krzaka, prosto w oko przejeżdżającej rowerzystki.
Tja... oczywiście wiecie dokąd ta historia zmierza?
Na początku była ciemność {oko z robakiem w środku uparcie nie chciało na nowo się otworzyć}.
Potem był ból {rower prowadzony przez oślepionego cyklistę, ma tendencję do bycia przyciąganym przez żywopłot}.
Potem zapadła cisza...
No prawie... {"Ty!!!! Paaaa!!! Ale się baba wyjebała!!!"}.
Pierwsze, co zrobiłam, po wyplątaniu jednej ręki z gałęzi, liści i resztek zawartości koszyka rowerowego, to było uwolnienie robala kamikadze. Nie bez mściwej satysfakcji stwierdziłam, że gadzina nadal żyje! Czyli przynajmniej jemu poplątały się szyki!

Nie dysponuję dokładnym rysopisem skurwiela, ale z ryja podobny do tego na mleczyku.

Potem stwierdziłam, że wszystko mnie boli, a najbardziej du(p)ma., że mam nogi przygniecione rowerem i, że łbem wyrżnęłam w chodnik (kask rowerowy? a po co?). Nie macie pojęcia jakie przerażenie ogarnęło mnie na myśl, że mogłam coś uszkodzić!
Ta myśl mnie dosłownie zmroziła. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, a krew szumieć w głowie. Zrobiło mi się gorąco i jednocześnie oblałam się zimnym potem!
W minutę stałam już na nogach, choć bałam się spojrzeć.
W końcu musiałam się przemóc.
Na pierwszy rzut oka- fatalnie!
Kierownica wygięta...
Gumowy uchwyt od kierownicy- poharatany przez gałęzie!
Cudny, perliście biały lakier- obdrapany!
Koszyk trzyma się na jednej śrubie (tej przymocowanej na "amen")
Łańcuch spadł...
Najmniej ucierpiało siodełko, które miękko pacnęło w psią minę pod krzakiem.
Najbardziej miałam ochotę się poryczeć. Duma jednak nie pozwalała. Postawiłam Żulitetę na nogę. Wytarłam siodło, naprostowałam kierownicę. Założyłam łańcuch.
Z upiornym skrzypieniem obolałego roweru wróciłam do domu.
Dumna!
Pobita lecz nie pokonana!
Wdaje Wam się, że to nie jest śmieszne?
A to?-
Niedziela... leniwe popołudnie...
Młode siedziało u babci, ja sprzątałam a Małżon rozbijał się gdzieś w okolicy na motorze. Czas pokazał, że "rozbijał się", to było dobre słowo.
Nie uprzedzajmy faktów jednak...
Nie ugięły mi się nogi, kiedy zadzwonił i z dzikim chichotem poinformował mnie, że nie wróci na obiad, bo własnie czeka na lawetę. W końcu, skoro dzwoni i głupio rechocze, to żyje. Motor, to też żaden ścigacz. Powiedział krótko: "Wypieprzyłem się na zakręcie, olej mi cieknie."
Nie zmartwiłam się, gdy pół godziny później laweta zajechała pod dom, a Małżon wraz z Najlepszym Przyjacielem  ściągali z niej "letko" sfatygowaną maszynę.
"Na klatę" przyjęłam mężowską prośbę, o pożyczenie dwóch dych, bo dla pana "lawetowego" zabrakło.
Ziarno niepokoju wykiełkowało, gdy na pytanie: "Skarbie, czy ty kulejesz?", Małżon NADAL z tym głupim u śmiechem odpowiedział: "Tak, troszkę kolano obtarłem, ale nic poważnego... Tylko Najlepszy Przyjaciel mówi, że chyba mnie do chirurga zawiezie, bo chyba szyć trzeba...".
Czujecie to?
W tym momencie nerwu trzymane na krótkiej smyczy, od czasu pierwszego telefonu, puściły. Chciałam jednocześnie iść i oklepać motor młotkiem- raz a porządnie! Potem oklepać Najlepszego Przyjaciela, za to że wyciągnął Małżona w trasę, a na koniec miałam ochotę bić Ślubnego. Za to, że obiecał, że nic sobie nie zrobi, a zrobił!
No, bo skoro drugi facet mówi, że szyć trzeba, a jak powszechnie wiadomo, faceci boją się jedynie dwóch rzeczy: igieł i kobiety, to coś jest na rzeczy!
Popychając akcję do przodu- motor nie nadaje się do użytku, choć naprawy będą raczej kosmetyczne, a kolano przypomina rozgotowanego buraka. Zgadnijcie, o którą "usterkę" Małżon martwi się bardziej?
Tja...
Za to spełniam marzenie z dzieciństwa i bawię się w pielęgniarkę. Codziennie, kilka razy zmieniam, z nabożnym skupieniem, opatrunki. Wiecie jak to trudno zrobić pokaleczonymi gałęziami dłońmi? W dodatku z jednym sinym i trochę sztywnym palcem?
I kto mi teraz rower naprawi?

I tradycyjnie przechodzimy do meritum, czyli lalki:

Na wstępie: Happy Birthday Angel Barbie z 2008 roku, jako podziękowanie dla naszych, wspaniałych stróżujących Aniołów, za to, że jednak żyjemy oboje.



 





Przyznam szczerze, że nigdy tej lalki nie chciałam, ani nie miałam potrzeby posiadania jej. Nabyłam ją płynąc na fali ataku "KKL", czyli "Kompulsywnego Kupowania Lalek".
Może nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale lalka skrywa pewien szczegół, który tak mnie cieszy, że nie mogę opanować wybuchów radości, gdy go widzę, a mianowicie cudowny, malowniczy ZEZ!

Jedno oko na maroko, a drugie na Kaukaz!

Żeby jakoś wytłumaczyć sobie i gościom, obecność zezowatego Aniołka, to szybko sprowadziłam jej lustrzane odbicie do towarzystwa:




No! No! No! 
Tylko nie czerwone, puchate skrzydełka!!!

 Jaja se ze mnie robisz? Tak? 
Zabieraj mi z pleców tego trupa!





To ma być ogon? Wygląda jak kabel od rowerowego licznika!

W razie gdyby ktoś miał wątpliwości, ta druga lalka to Elvis Barbie. Od niedawna moja nr 1 na liście najbrzydszych lalek :)
Oczywiście żartuję, ale nie zaprzeczę, że Elvis ma "trudną" urodę. Na promo, jak każda, wygląda zjawiskowo:


W realu niezmiennie kojarzyła mi się ze świnką, i też tak na nią wołam :)) Jest też pierwszą lalką z moldem Aphrodite w mojej kolekcji!

Może zauważyliście tajemniczy guziczek na podstawce aniołka:


Po naciśnięciu można usłyszeć, jak zastępy diabłów z samego dna piekła śpiewają "Heaven is a place on Earth" Belindy Calrisle. Mówię Wam- koszmar! Cieszę się, że nie potrafię wstawić pliku dźwiękowego :)

A podziękowania za wspaniały kostium, którym Świnka dumnie się obnosi, idą znowu do Gosi z SummerDoll! 
Dziękuję i ja i moje stadko!

Zauważyłam też, podczas wklejania zdjęć, że fotki są raczej ciemne. 
Mam do Was pytanie- czy też tak macie, czy to mój monitor jest taki nieodgarnięty? Jeśli zdjęcia są faktycznie za ciemne, to obiecuję je rozjaśniać!