Od tamtej chwili (a miałam 6 lat) książki mam zawsze pod ręką. Jestem w stanie czytać wszędzie i w każdej pozycji. Nie raz i nie dwa, bywało tak, że trzymałam jedną ręką książkę, a drugą energicznie "mechlałam" truskawki na dżem. Jednego roku na ochotnika zgłosiłam się do dostarczenia PITów do skarbówki- wzięłam swój stołeczek, jakieś czytadło i te sześć godzin oczekiwana w kolejce, spędziłam tak naprawdę w Wyzimie razem z Geraltem.
Pamiętam pewne deszczowe lato, gdy z tatą pojechałam na biwak pod namioty. Od utopienia w deszczu uratowała mnie "Księgarnia taniej książki" w pobliskim miasteczku i żona pewnego znajomego, która przezornie, na ten sam biwak przyjechała z walizką Harlequinów. Bo "pożywność" literatury jest dla mnie mało istotna :) Tak samo ze smakiem "połknę" "Fewdziesiąt odcieni uryny" jak i "Dzieła zebrane Platona".
Ponieważ jednak wiem, że oczekujecie historii prosto z sali operacyjnej, to postaram się dać ją Wam i przy okazji nie wypaść z szyn, które już obrałam.
Stawiłam się na izbie przyjęć uzbrojona w wielką torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, które trzeba mieć w szpitalu:
- sztućce i talerze- bo w szpitalu nie dają,
- srtajtaśmę w szczeniaczki- bo szpitalna jest twarda i makulaturowa,
- pustą butelkę po płynie do naczyń, w którą schowałam dokumenty i pieniążki na telewizor- bo kradną, a TV jest "na 2zł" (jak wrzucisz 5x2zł to przez 24h oglądasz bez przerwy TVN. Pilota ukradli.),
- gacie na zmianę i dwie piżamy, bo nie wiadomo, czy Pan Doktor woli żółty czy róż.
I oczywiście TRZY książki!
Wychodząc z mylnego, jak się później okazało, założenia, że jedno czytadło na jeden dzień pobytu (minus dzień operacji), stwierdziłam, że mogę dać się pokroić.
Oczywiście złudnym marzeniem było oczekiwanie, że stawienie się na oddziale, jest równoznaczne z otrzymaniem łóżka. Usłyszałam jedynie przemiłe: "Pójdzie do pokoju socjalnego i poczeka. Co, myślała, że to hotel?!". Po, którym stwierdziłam, że z panią filigranową jak wściekły niedźwiedź grizlly, nie będę się kłócić, bo może się tak zdarzyć, że to ona będzie mi dawać zastrzyki. Wzięłam torbę i w swoich, lekko za małych, kapciach poczłapałam do "socjalnego" lub też, jak głosiła tabliczka na drzwiach: "Świetlicy dziennego pobytu."
Jak sama nazwa wskazuje, to miejsce ma na celu umilać pacjentom w szpitalu pobyt i nie skazywać ich na ciągłe przebywanie na oddziale. W pokoju było miło i przytulnie- jakieś dwa na trzy metry, cztery krzesełka niewygodne jak madejowe łoże, telewizor z zeszłego stulecia, lodówka dla pacjentów, bo przecież w szpitalu jeść nie dadzą, a jak szwagier przyniesie flaszkę, to i kiełbasę trzeba mieć na zagrychę. Na ścianie obrazki i kolorowe ilustracje, np.: jak leczyć odleżyny i ich typy i (mój faworyt) trójwymiarowa plansza przedstawiająca przekrój i budowę i odbytu. I jeszcze serwerownia i centrala telefoniczna oddziału, której obecność w "socjalu" uważam, za wręcz niezbędną, bo przecież przy 35 stopniach Celsjusza na zewnątrz i braku klimatyzacji wewnątrz, taka maszyna daje dodatkowe ciepełko. A muszę, wam powiedzieć, że to wszystko z troski o pacjenta! No i to miłe "buczenie"... w sam raz, gdyby ktoś nie chciał słuchać co tam w TVN gadają!
Popatrzyłam po pustych i zmęczonych twarzach "współpacjentów". Odkryłam, że każdy z nich ma torbę, a więc nie tylko ja czekam na przygotowanie kwatery. Ulokowałam się na wolnym krzesełku i choć bardzo, ale to bardzo chciałam obejrzeć odcinek "Rozmów w Toku" ("Na co dzień przebieram się za kurczaka, szukam kobiety lubiącej drób" czy jakoś tak...) , to jednak zdecydowałam się na książkę. Czytadło to doskonała tarcza przeciwko nawiązywaniu kontaktu wzrokowego, a ja niekoniecznie chciałam się zaprzyjaźniać. Do instytucji typu szpital preferuję lekką lekturę. Zdecydowałam się na kieszonkowe wydanie horroru Mastertona, pod tytułem "Diabelski Kandydat"- coś o wyborach na prezydenta USA i lasce podpierdzielającej w naszyjniku z dwóch, kamiennych penisów. Miłe :)
Po trzech godzinach na niewygodnym krzesełku, ścierpła mi dupa, oczy zaszły łzami, a burczenie w brzuchu uporczywie dawało znać, że nic nie jadłam. Ale "czytałam w zaparte"! Ostatnie trzy strony doczytałam już w drodze na salę.
Dar i przekleństwo... bardzo, ale to bardzo szybkie czytanie...
Okazało się, że z braku apartamentów z łazienką i kuchnią, będę musiała zająć łóżko na sali pooperacyjnej. Cóż z tego, że termin zabiegu miałam wyznaczony na następny dzień. Mus, to mus... Sala nie różniła się niczym od innych sal, z małym wyjątkiem... telewizora brak! Żegnaj "tefałenie"!
Wyjrzałam przez okno. Na dachu nowo powstającego bloku operacyjnego siedzieli chłopcy z budowlanki. Nawet ładne chłopaki, o skórze brązowej jak u jamnika, nie mogłam się jednak długo nimi nacieszyć, bo narzecze języka, którym się posługiwali, dosłownie raniło uszy. Nie, nie!- oni nie używali "kurew" jako przerywników! Jako "przecinki" stosowali "normalne" słowa :)
Pogrzebałam w torbie.
Z westchnięciem wyciągnęłam kryminał i nie minęły trzy minuty, a już siedziałam w jego świecie po uszy. Jedyne przerwy jakie robiłam, to te które wymusiły na mnie pielęgniarki, ciągnąc na różne badania. Kiedy wróciłam z jednego z nich, zauważyłam na stoliku, obok książki, "coś" na talerzyku.
"Coś" miało kolor denaturatu, konsystencję gluta i własną świadomość, bo trzęsło się jak opętane, próbując zapewne czmychnąć na wolność.
"Podwieczorek"- usłyszałam od sąsiadki z łóżka obok, która zauważyła moją konsternację. Obwąchałam "coś" nieufnie- nie miało zapachu. Dotknęłam paluchem- przykleiło się i nie chciało puścić. W środku, w tej gęstej półpłynnej substancji, pływały (chyba) królicze boby... w każdym razie coś czarnego i kulistego.
Zanim dowiem się, od niezadowolonego czytelnika, że mi się w dupie poprzewracało, i że szpital to nie Hilton, a ja nie pojechałam na wakacje, to chciałabym się do czegoś przyznać- istnieją tylko dwie rzeczy, których Królik w domu nie ruszy: kisiel i czarna porzeczka w formie innej, niż płynna.
Zjem wszytko (tak, nawet krupnik), wychleję wszystko (nawet odgazowane, ciepłe piwo), ale nie przełknę kisielu i owocu czarnej porzeczki!!
Tak, "coś" było ewidentnym kisielem z czarną porzeczką! A ja byłam głodna! Tak! Zrobiłam to! Udało mi się zjeść cały kisiel! Łyżeczką od herbaty z płaskiego talerzyka! Złota marchew dla mnie! Dzięki ci Losie, za książkę, która skutecznie odwracała moją uwagę od doznań "przełykowych".
Ciekawostka: brat mój przeczytał później na jadłospisie, że kisiel był "galaretką jagodową". Jagody, porzeczka... popularny błąd... znany nie od dziś...
Popychając akcję do przodu powiem, że druga książka skończyła mi się gdzieś tak w okolicach godziny osiemnastej. Wiedząc, że trzecie czytadło, to tak naprawdę kiepsko napisane romansidło, udające powieść fantasy, a ukryte za cyckami, jednorożcami i płomieniami (no, kto zgadnie?).
To dałam sobie z nim spokój i zadzwoniłam po Małżona i czytnik.
My preciousss....
Małżon razem z czytnikiem przywiózł mi lalkę na pociechę. I możecie mi wierzyć lub nie, to zależy od Was, ale to czysty przypadek, że piszę o moich książkach, a lalka też jest bohaterką jednej z nich!
Wizard Sweet Hermiona z 2001 roku!!!
Od razu zaznaczam, że dawno nie miałam laki tyleż fascynującej, co szpetnej :)
Ponieważ nie mogę chwilowo wyjść z domu, to z szacunku dla bohaterki ustawiłam ją na tle wszystkich moich książek z "poprzedniego życia". Przynajmniej zgadzają się z "profesją" lalki.
O niej samej można pisać wiele. Mnie w pierwszej chwili najbardziej uderzyło to, jaka jest maleńka:
Mionka vs Paskuda
Mionka vs Flerynka
Mionka vs Skipka
Mionka vs Stacie
Mionka vs Standard
Druga rzecz, która mnie zastawiania, to totalnie niegustowny strój Hermiony:
Na pudełku jest to opisane jako: "wielokolorowy, dziergany, zimowy sweter", "golf w kolorze granatowym" i "spódnica z wielbłądziej wełny".
Przyznam, że nie widziałam wszystkich filmów z serii HP, ale znam dość dobrze książkę, i nie przypominam sobie, żeby Hermiona była osobą aż tak pozbawioną gustu i nigdzie nie jest opisana jako "stara-malutka, o wyglądzie owdowiałej ciotki"!
I trzecia sprawa- Hermiona ma garba i wielki łeb!:
Jak widać, lalka potrafi stać samodzielnie, ale jest przy tym przykurczona jak staruszka pod wiązką chrustu.
Zasypię Was dzisiaj spamem zdjęciowym i zupełnie nie potrzebnymi informacjami :))
Hermiona ma ciało, z jakim jeszcze nigdy nie spotkałam się u lalek.
Oto naga Hermiona:
(robię to po to, bo Ci którzy faktycznie szukali takich fotek, mieli za swoje:))
Nie może zakryć ani oczu, ani cycków
Pozuje jak Pamela dl Playboya
Tu widać i garba i wielki łeb
O Matko!?! Widzicie to?!? Artykułowane stopy?!?
A jednak Mattel
Ponieważ, ostatnimi czasy, przyjęłam dość dużo środków znieczulających i mogło mi po tym obić, dlatego niech Was nie zdziwi fakt, że zachowałam, a nawet obfotografowałam pudło od lalki!
W życiu nie spotkałam się z taką ilością kocopołów, jaką tam zamieścili!
Po pierwsze, ultra zajebistym gratisem do Mionki, jest:
Bransoletka o zapachu truskawkowym!!! WOW!
Któraż to, na pudle wygląda tak:
A rzeczywistość nieco odbiega od wizerunku:
Do tego, na mojej wcale nie chudej łapie, prezentuje się ona tak:
Moim zdaniem to bardziej naszyjnik, niż bransoletka, no i "truskawkowy" zapach jest tak paskudny i mdły, że koza meczy, a kot ucieka!
Do przechowywania bransoletki służy magiczne pudełko:
Do którego nie da się wcisnąć wszystkich koralików i otworzyć bez rozrywania go:
Nic nie zmieni jednak faktu, że Hermiona jest podobna do pierwowzoru:
Nie zapominajmy, o tym jednak, że "pierwowzór" wygląda teraz tak:
Ufff... rozpisałam się aż głowa mnie boli...
A jeszcze muszę zrobić pranie i nadrobić blogowe zaległości...
Idę spać!