A pan W. się rozkręca...
A po ile to, a po ile tamto, a lepsze to czy owo... A teściu chce, a żona nie...
Głowa mnie już boli, grupa przedszkolaków wtargnęła na jezdnię, za mną jakiś idiota trąbi, chce wysiadać, rwie się do rękoczynów, a ja zaraz wyjdę z siebie i pójdę na piechotę.
Pan W. pyta czy papa to nadal jedyny sposób izolowania tarasu przed przeciekaniem, samochód zdechł na środku drogi.
- Panie W, zamilknij pan w końcu!- proszę stanowczo- Zaraz panu powiem, jak się hydroizolację tarasu robi, ale daj mi pan wyjechać z tego, cholernego skrzyżowania!
Kluczyk, sprzęgło, pierwszy bieg. Pisk hamulców i już mnie nie ma! Won z drogi przedszkolaki! Wąchaj spaliny, bucu z mercedesa!
Zajeżdżamy na parking. Pan W. zastygł w oczekiwaniu.
Sięgam po plecak. Grzebię.
Grzebię...
Jeszcze trochę grzebię...
Wyciągam ulotkę i próbkę.
- Masz tu pan jak się powinno kłaść hydroizolację! Tu jest instrukcja, tu jest opis, cennik i pokazówka!- kładę mu to wszystko na desce rozdzielczej.
W oczach pana W. tańczą wesołe chochliki.
- Pani to wszystko w plecaku nosi? Taka agresywna polityka firmy widzę!- śmieje się i widzę, że zapuszcza żurawia w czeluście mojej torby- Co pani tam jeszcze upchała?
Udaje mi się zachować częściowo kamienną twarz:
- Dwie pary spodni dziecięcych i dwadzieścia kisieli- odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Czemu aż dwadzieścia?- pyta W. spokojnie.
- Bo lubię kisiel.- mówię. I to też szczera prawda!
Nigdy nie miałam prawdziwej torebki, jedynie jakieś "nosidła" co ją udawały. Zawsze łażę z plecakiem, bo jest wygodniejszy na rower i pasuje do trampków.
Czasem, gdy w pracy zastój, to zabawiam moich kolegów, wyciągając z plecaka wszystko, co się tam nazbierało i zawsze zadają mi pytania: "A skąd to Ci się tam wzięło?" oraz "A po co Ci to?"
A bywały tam różne skarby, takie jak:
- Zestaw sztućców- idealny do kopania w piasku.
- Zeszłoroczne kasztany- w razie, gdyby w pobliżu nie było kamieni do rzucania z mostu.
- Kilkanaście woreczków foliowych- do przenoszenia piasku, mirabelek i różnych, nie pierwszej czystości, skarbów.
- Papierowe kubeczki, jednorazowe chusteczki, niezapisane kartki- nigdy nie wiadomo po co i na co, ale niezbędne.
- Pluszowy szczur "handmade":
Oraz, mój osobisty ulubieniec- miniaturowe, dziecięce majtusie i to w czasach, kiedy "mamą" byłam jedynie dla przygarniętego kota.
Tylko zapasu czasu i chęci w tej torbie brak...
Na pierwszą, wiosenną sesję, poszły (oczywiście w plecaku) dwie lalki:
Share a Smile Becky z 1996 roku:
Zdjęcie pochodzi z bloga Erynnis i tam też możecie przeczytać o niej obszerny artykuł: Barbie na wózku inwalidzkim.
Totally YoYo Nikki* z 1998 roku:
*Why Mattelu?! Why?! Czemu akurat to imię, które brzmi jak pierdnięcie jednorożca?!
I tak dla akt- obie mają mold Teen Skipper.
Moje lalki na szczęście przybyły do mnie bez swoich firmowych ubrań i dzięki temu, miałam pole do popisu, w kwestii ubioru.
A raczej miałabym, gdyby nie Natalia, która w dniu moich urodzin, zrobiła "przemeblowanie" w lalkowej garderobie i zupełnie samowolnie, ubrała mi kilka lalek. I jeszcze zrobiła to tak cudnie, że jedyne co mi pozostało, to siedzieć cicho i zbierać szczękę z podłogi.
Tak więc odzienie Becky, jak i cała jej "stylówa" to zasługa Natalii, a Nikki ubrałam ja, w pośpiechu i tylko tak, by choć trochę pasowało:
Ps: Jakiś miły troll internetowy poinformował mnie ostatnio, że się wypaliłam i, że moje posty straciły polot i są nudne i przewidywalne.
Dzięki Ci kapitanie Oczywistość! poinformuj mnie jeszcze, że jestem leniwą jęczybułą i mam grubą dupę, bo tego też nie wiedziałam!
Tak, czy inaczej, nadal będę nudzić i zarzucać Was oczywistymi prawdami. Mam za dużo lalek, którymi powinnam się pochwalić.