Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

środa, 25 marca 2015

Tajemnice babskiej torebki.

Jeździłam ostatnio z instruktorem po mieście. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, godzina wczesna, więc żadna "kamikadze staruszka" nie próbuje wpierdzielić mi się pod koła. No sielanka i sam miód po prostu... Ponieważ swoje już wyjeździłam i w aucie czuję się dość pewnie, to mogłam sobie pozwolić na niezobowiązującą rozmowę z moim pasażerem. I tak sobie gawędzimy, o pogodzie, polityce i cenach jajek przed świętami i dyskusja samoczynnie przeszła na temat wszystkim "Prawdziwym Polakom" bliski, czyli remonty. Pan W. budować się będzie. Teścia ma "co się zna", ma czas i zdrowe ręce, zaprawę może mieszać, a ja "się znam", bo "w tym siedzę", więc rzucam tylko darmowymi poradami. Po sześciu latach pracy w zawodzie, na budowlance znam się tyle, co rozróżniam kielnię od szpachelki i wiem, co ma wspólnego "narożnik" z "kornerem". Zaiste- głęboka i wszechstronna wiedza!
A pan W. się rozkręca...
A po ile to, a po ile tamto, a lepsze to czy owo... A teściu chce, a żona nie...
Głowa mnie już boli, grupa przedszkolaków wtargnęła na jezdnię, za mną jakiś idiota trąbi, chce wysiadać, rwie się do rękoczynów, a ja zaraz wyjdę z siebie i pójdę na piechotę.
Pan W. pyta czy papa to nadal jedyny sposób izolowania tarasu przed przeciekaniem, samochód zdechł na środku drogi.
- Panie W, zamilknij pan w końcu!- proszę stanowczo- Zaraz panu powiem, jak się hydroizolację tarasu robi, ale daj mi pan wyjechać z tego, cholernego skrzyżowania!
Kluczyk, sprzęgło, pierwszy bieg. Pisk hamulców i już mnie nie ma! Won z drogi przedszkolaki! Wąchaj spaliny, bucu z mercedesa!
Zajeżdżamy na parking. Pan W. zastygł w oczekiwaniu.
Sięgam po plecak. Grzebię.
Grzebię...
Jeszcze trochę grzebię...
Wyciągam ulotkę i próbkę.
- Masz tu pan jak się powinno kłaść hydroizolację! Tu jest instrukcja, tu jest opis, cennik i pokazówka!- kładę mu to wszystko na desce rozdzielczej.
W oczach pana W. tańczą wesołe chochliki.
- Pani to wszystko w plecaku nosi? Taka agresywna polityka firmy widzę!- śmieje się i widzę, że zapuszcza żurawia w czeluście mojej torby- Co pani tam jeszcze upchała?
Udaje mi się zachować częściowo kamienną twarz:
- Dwie pary spodni dziecięcych i dwadzieścia kisieli- odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Czemu aż dwadzieścia?- pyta W. spokojnie.
- Bo lubię kisiel.- mówię. I to też szczera prawda!

Nigdy nie miałam prawdziwej torebki, jedynie jakieś "nosidła" co ją udawały. Zawsze łażę z plecakiem, bo jest wygodniejszy na rower i pasuje do trampków.
Czasem, gdy w pracy zastój, to zabawiam moich kolegów, wyciągając z plecaka wszystko, co się tam nazbierało i zawsze zadają mi pytania: "A skąd to Ci się tam wzięło?" oraz "A po co Ci to?"
A bywały tam różne skarby, takie jak:

- Zestaw sztućców- idealny do kopania w piasku.
- Zeszłoroczne kasztany- w razie, gdyby w pobliżu nie było kamieni do rzucania z mostu.
- Kilkanaście woreczków foliowych- do przenoszenia piasku, mirabelek i różnych, nie pierwszej czystości, skarbów.
- Papierowe kubeczki, jednorazowe chusteczki, niezapisane kartki- nigdy nie wiadomo po co i na co, ale niezbędne.
- Pluszowy szczur "handmade":


Oraz, mój osobisty ulubieniec- miniaturowe, dziecięce majtusie i to w czasach, kiedy "mamą" byłam jedynie dla przygarniętego kota.
Tylko zapasu czasu i chęci w tej torbie brak...

Na pierwszą, wiosenną sesję, poszły (oczywiście w plecaku) dwie lalki:

Share a Smile Becky z 1996 roku:

Zdjęcie pochodzi z bloga Erynnis i tam też możecie przeczytać o niej obszerny artykuł: Barbie na wózku inwalidzkim.

Totally YoYo Nikki* z 1998 roku:

*Why Mattelu?! Why?! Czemu akurat to imię, które brzmi jak pierdnięcie jednorożca?!

I tak dla akt- obie mają mold Teen Skipper.

Moje lalki na szczęście przybyły do mnie bez swoich firmowych ubrań i dzięki temu, miałam pole do popisu, w kwestii ubioru.
A raczej miałabym, gdyby nie Natalia, która w dniu moich urodzin, zrobiła "przemeblowanie" w lalkowej garderobie i zupełnie samowolnie, ubrała mi kilka lalek. I jeszcze zrobiła to tak cudnie, że jedyne co mi pozostało, to siedzieć cicho i zbierać szczękę z podłogi.
Tak więc odzienie Becky, jak i cała jej "stylówa" to zasługa Natalii, a Nikki ubrałam ja, w pośpiechu i tylko tak, by choć trochę pasowało:






























Ps: Jakiś miły troll internetowy poinformował mnie ostatnio, że się wypaliłam i, że moje posty straciły polot i są nudne i przewidywalne.
Dzięki Ci kapitanie Oczywistość! poinformuj mnie jeszcze, że jestem leniwą jęczybułą i mam grubą dupę, bo tego też nie wiedziałam!
Tak, czy inaczej, nadal będę nudzić i zarzucać Was oczywistymi prawdami. Mam za dużo lalek, którymi powinnam się pochwalić.



poniedziałek, 2 marca 2015

Raz na poważnie.

Nie lubię poważnych tematów. Człowiek ma aż nazbyt wiele szarości na co dzień i nie potrzebuje jeszcze czytać smutów u innych. Dzisiaj jednak wyłamię się i napiszę na poważnie.
Pamiętacie może post "Okienko?- o tym jak "cementowe chłopaki" przez pomyłkę zamurowały mi okno? Ha, ha, ha!- to było tak kuriozalnie śmieszne! Tyle, że nie było...
Miałam napisać, co się działo potem, jak odzyskałam okienko, ale nie napisałam, bo przestało być wesoło. Okno było sobie zamurowane, a na pytanie "Kiedy?"- odpowiadali: "Jak dach skończym". Któregoś dnia robili coś przy kominie i dla ułatwienia sobie roboty, napchali do niego szmat, gruzu i tym podobnych. Potem tłumaczyli, że zalewali coś betonem i mieli "czopa" wyjąć po skończonej robocie. Tyle, że nie wyjęli. A nikt o tym nie wiedział. I nikt się nie spodziewał, że zatkany komin wentylacyjny w mieszkaniu na poddaszu, to nie jest najszczęśliwszy pomysł.
Dziękuję Bogom, że gdy odezwała się czujka, to ja, nie Rysiek, byłam w łazience.
Czad.
Słyszymy o tym w telewizji, czytamy w gazetach. Nie spodziewamy się go w domu.
I faktycznie jest bezwonny i bezbarwny.
Na początku żadne z nas nie wiedziało co robić. Wyskoczyłam z wanny, Małżon zadzwonił najpierw do gazowni- wszak, czad to gaz, co nie? Oni przekierowali nas na straż pożarną. Alarm wył.
My, niefrasobliwie i pomału, otworzyliśmy wszystkie okna i zaczęliśmy się ubierać. Gdzieś daleko zawyła syrena. Małżon zażartował, że do nas jadą, a ja odparłam, że nie, że do takiej pierdoły wyślą wóz techniczny, a nie ten wielki, czerwony.
Bez pośpiechu wyszliśmy z domu, gdzieś po drodze zadzwoniłam do mamy, potem wróciłam po kota.
Pod dom zajechał "Wielki Czerwony". Strażacy w maskach wpadli na nasze pięterko. Trochę nie rozumieliśmy, ale powoli zaczęło do nas docierać...
Zapytali, czy nie potrzebujemy pomocy lekarskiej, odpowiedzieliśmy zgodnie, że nie, bo w końcu mnie tylko bolała głowa, a Rysiek i tak kaszlał od tygodnia, a poza tym, to wszystko w porządku, każdemu kręciło by się we łbie, gdy trzech przystojniaków w mundurach, demoluje mu przedpokój i każdy dzieciak charczy w styczniu.
Strażacy pomarudzili, że wywietrzone, że nie ma jak pomiaru zrobić, a potem jeden z nich przystawił swój miernik do kratki wentylacyjnej, a drugi odkręcił wodę. I włączyły się syreny...
I wtedy zrozumieliśmy.
Skończyło się na "zaaresztowaniu" piecyka, zakazie używania ciepłej wody, a później kontrolach, kominiarzach, i pomniejszych nerwach.
Dość powiedzieć, że kierownik ekipy budowlanej prawie dostał ode mnie po ryju, gdy powiedział coś w stylu: "Ha! Ha! Ha! Aleście wczoraj dyskotekę mieli! Ha! Ha! Ha! Słyszałem, że moi chłopcy chcieli was zagazować!"
Ha! Ha! Ha!
Zaiste...
Trzy ewentualne trupy, to taki powód do śmiechu. Boże, jakie śmieszne! No trzymajcie mnie!

Mam przepływowy piecyk ogrzewający ciepłą wodę. Mieszkam na poddaszu. Mam raptem trzy okna i drożne kratki wentylacyjne. Czujnik czadu kupiłam dwa lata temu, bo się uparłam, że chcę go mieć. Małżon twierdził, że nie jest potrzebny, że nam się nie zdarzy...
Nie pytałam, po prostu kupiłam i postawiłam na półce. Kosztował mnie sto złotych. Tyle, co nowa Barbie. Nawet gdyby kosztował trzy razy tyle, to warto go było kupić. Brzmi banalnie, ale czy życie i zdrowie nie jest tego warte?
A czemu piszę o tym teraz, gdy tamte emocje już opadły?
Bo w sobotę czujka zawyła znowu.
Tym razem wiedzieliśmy jak zareagować. Tak, jak nas uczyli strażacy.
Wzięliśmy kurtki i dokumenty, zamknęliśmy szczelnie pomieszczenie, gdzie jest czujnik i wyszliśmy z domu. Na strażaków czekaliśmy na strychu. Dopiero oni otworzyli łazienkę, dokonali pomiarów i wywietrzyli chałupę.
Dopiero potem wypili herbatkę, spisali protokół i dla wszystkiego pomierzyli jeszcze raz. Nic nie wykryli.
Nie wiemy skąd tym razem wziął się czad, ale gdyby nie było czujnika, to moglibyśmy się nigdy nie dowiedzieć, że był.

Jeśli macie piecyk gazowy, to kupcie czujnik.
Warto.