Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

BRONIES - czyli rozprawa o tym, jak NIE trafić w grupę docelową... i zarobić na tym!

Słówko od właścicielki przestrzeni reklamowej- ten post powstał, jako odpowiedź na wielkie zainteresowanie pewną panną o powalającej grzywie. Ponieważ, ja tu tylko lalki zbieram, a ekspertem od szeroko pojętych "internetów" jest mój młodszy brat, zatem dziś oddaję mu głos!
Niech się dzieje magia, a ja znikam do Nowego Roku!

CZĘŚĆ PIERWSZA

Stare kontra nowe - operacja plastyczna konia

Słowem wstępu, chciałbym wyrazić swoją wdzięczność Rudemu Królikowi, czyli nikomu innemu jak mojej ulubionej siostrze. Dwukrotnie już został mi podarowany cudowny prezent urodzinowy pod postacią świetnych wpisów, przy których serdecznie "śmiechałem". Postanowiłem więc, że odpłacę jej tym samym oraz ukradnę jej trochę czasu antenowego, by móc wytłumaczyć wam fenomen My Little Pony, który to od pewnego czasu jest obecny w sieci. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale mam nadzieję, że moje wypociny / dywagacje / spekulacje / spiski zapewnią wam choć odrobinę rozrywki, oraz dadzą odpowiedź na pytanie: Dlaczego to akurat małe kolorowe konie zaskarbiły sobie serca internautów.
Nim przejdziemy do samego faktu zalania sieci kolorową tęczą pełną nieparzystokopytnych, musimy trochę pomówić o bajce samej w sobie. Sama marka My Little Pony jest pewnie wszystkim dobrze znana, zwłaszcza ludziom pokoleń 70' i 80'. Przygody gromadki magicznych koniokształtnych stworzeń znane są głównie z wypożyczalni kaset VHS, pełnometrażowych filmów oraz marnej jakości gumowych zabawek z "czesalnymi" grzywami. Pamiętam, że niezależnie od płci, wyznania czy podwórka, wszyscy mieli styczność z owym ubogim krewnym amerykańskiego mustanga. Nawet w czasach, kiedy byłem małym chłopcem (hej) zdarzało mi się ukraść siostrze owego gumowego konia i malowniczo rozjeżdżać go resorakami.

To jest to, co pamiętamy jeszcze jako (mniejsze bądź większe) dzieci. Dziesięć dodatkowych punktów dla Gryffindoru jeżeli wciąż potrafisz zanucić intro (ja nie potrafię)

O ile poczciwe pstrokate szkapy znane są nam z czasów głównie dziecięco-młodzieżowych, to niewiele osób zdaje sobie sprawę z faktu, że owa marka wytrzymała do dnia dzisiejszego, praktycznie nieustannie produkując bajki / zabawki / rzeczy na powierzchni których da się umieścić konia.

Nie oszukujcie się, KAŻDY z was chciał mieć coś takiego. Taka ściana dawała +20 do szpanu na dzielni (przynajmniej tak mi kiedyś tłumaczyła siostra, hehehe)

Bardzo długo projekt graficzny bajki nie przechodził gruntownych zmian. Do późnych lat dwutysięcznych w kreskówce panowała pewna stagnacja wizualna, z sumie nie należałoby się temu dziwić, gdyż grupą docelową od zawsze były małe dziewczynki, którym wygląd owej bajki odpowiadał. Nawet w dobie rozwoju Internetu marka nie cieszyła się zainteresowaniem internautów, gdyż nie było ku temu powodów. W gruncie rzeczy bajka nie miała nic ciekawego do zaoferowania społeczności internetowej - oprawa sprzed dekady (albo i dwóch), konie, tęcze, magia, przyjaźń, miłość. Generalizując - nuda, dziecinada, koty fajniejsze, wracam na facebooka :)

Ostatnie podrygi "klasycznego" Mojego Małego Kucyka. Nawet nie wiem co tu się stało...

Sprawy zmieniły się z nadejściem roku 2010. Wtedy to jeden z managerów Hasbro stwierdził, że owa marka przypomina trochę "starą szkapę" i nie zarabia już tak dobrze jak w latach 80 i 90. W ramach akcji resuscytacyjnej, do pracy zagoniono świeżą drużynę grafików, dźwiękowców i scenarzystów. Ich liderem była pewna pani. Pani, która pewnie nie spodziewała się tego, co się stanie z jej nowym dziełem. Jej imię to Lauren Faust.

Prawdziwa królowa nowego MLP. Na tym zdjęciu jeszcze nieświadoma tego, co spowoduje jej najnowsze dziecko...

Pani Faust nie jest nowicjuszką w tej dziedzinie rozrywki. Spod jej ręki wyszły takie twory jak "Atomówki", "Dom dla zmyślonych przyjaciół pani Foster" czy też film pełnometrażowy "Stalowy Gigant". Kordon ludzi zaprzęgniętych do pracy pod batutą pani Faust stworzył nową, świeżą odsłonę konającej już ze starości bajki dla dziewczynek. "My Little Pony, Przyjaźń to Magia" ujrzało światło dzienne 10 października 2010 roku.

Niby kolejna odsłona tego samego, a jednak zapoczątkowała nie lada szaleństwo w sieci

Od razu po premierze widać było, że zatrudnienie owej pani było dobrym posunięciem. Oprawa najnowszej odsłony pony jest drastycznie różna od tego, do czego pokolenia dziewczynek były przyzwyczajane od niespełna 30 lat. Największą zmianę w stosunku do najbardziej znanych nam kucy z lat 80 widać po sposobie tworzenia bajki. W niepamięć odeszły rysowane ręcznie tła i postacie, teraz wszystko jest dziełem renderowania w pamięci komputera. Czy to dobre rozwiązanie? Na pewno tańsze i szybsze od tradycyjnych kredek. Patrząc całościowo to wciąż jest tęczowo-cukierkowo-uroczo. Największą zmianę dizajnu widać po tytułowych Małych Kucykach. Do dnia dzisiejszego słysząc hasło "kucyk pony" widzimy poczciwego skarlałego konia, którego od realnych braci odróżnia nietypowy kolor, fryzura, znak na zadzie oraz zdolność mówienia. W najnowszej odsłonie kreskówki zerwano z końską tradycją rysowania postaci, wprowadzając w zamian twory bardziej zantropomorfizowane. Głowy są okrągłe, mają krótkie pyski, OGROMNE oczy (poważnie, ich rozmiar przypomina to, co widujemy w "chińskich bajkach") oraz szpiczaste uszy. Tułowie są znacznie krótsze od typowo końskiego grzbietu oraz bardziej zaokrąglone. Nogi również odeszły od biologicznego schematu budowy, gdyż nawet pomimo braku palców bohaterowie są w stanie trzymać przedmioty (lewitacja? włoski czepne? tytułowa Magia?). Jako bonus mogę wspomnieć o bardzo twórczym podejściu do sprawy tylnich kończyn, gdyż owe nogi zawierają podwójne kolana (jedne zginają się w przód, drugie w tył). Dzięki temu postacie mogą zarówno galopować, siadać jak pies, jak też używać krzeseł czy tańczyć. Summa summarum nowy design jest, jak na ową markę dosyć kontrowersyjny, ale przyjemny do oglądania z perspektywy osoby mającej więcej niż 4 lata.

Małe porównanie w praktyce, jak wyglądał facelifting tej oto pracowniczki sadu jabłkowego - Applejack

Zmiany są widoczne nie tylko na poziomie oprawy graficznej. Wiele innych składowych poprawiono względem poprzednich generacji. Nie można się przyczepić do efektów dźwiękowych (choć na tej płaszczyźnie prochu nie wymyślono) czy też do warstwy fabularnej - w końcu to z założenia bajka dla dzieci, nikt tu nie będzie wymagał wielowątkowego scenariusza czy nagłych zwrotów akcji. Pochwalić za to należy jakość głosów użyczonych postaciom. Ten, kto miał okazję zobaczyć klasyczne kucyki w wersji oryginalnej, bądź z lektorem ten wie, że poziom dialogów i aktorstwa był bardzo z lat 80, czyli kiepskawy. Tutaj jakość jest świetna, nawet jak na bajkę dla dzieci. Inną rzeczą którą należy wspomnieć przy zmianach są piosenki. Otóż nie jestem w stanie powiedzieć, jakie było ich natężenie w Wersji Klasycznej, ale nowoszkolne pony zawierają ich dużo, BARDZO dużo. Nie jestem obiektywną osobą do oceny ich jakości, bo w większości przypadków jak tylko kolorowe stworzenie z ekranu zaczyna otwierać mordkę w akompaniamencie melodii, to daje odpocząć głośnikom.

Sumując wszystkie zmiany pozostaje mi powiedzieć jedno - Witamy w Ponyville, życzę miłego pobytu.

W normalnych okolicznościach bajka pozostałaby niezauważona w miejscu, w którym czci się koty oraz marnuje miliony godzin klikając łapkę "lubię to!". Wbrew wszelkiej logice znaleźli się Pionierzy, którzy postanowili owy twór Pani Faust obejrzeć. Zachęceni "dobrymi genami" bajki, odczuciem nostalgii oraz złotą zasadą sieci "for the lolz" ("dla śmiechów") wykorzystali 22 minuty by obejrzeć odcinek pilotażowy nowej, nieznanej serii. Wieść o tym tworze rozeszła się w sieci w tempie lawinowym. Ogromna ilość forów wszystkich rodzajów została zalana wątkami zachęcającymi do obejrzenia nowego MLP, bo jest dobre. Jestem pewien, że dramatyczna większość osób, które skusiły się na doznanie nowej odsłony starej bajki myślały "Ktoś jest idiotą, MLP nie może być dobre. Obejrzę, przekonam się, a następnie obsmaruję gnoja na forum!". Stało się tak, że owy marketing wirusowy przyniósł nieoczekiwany skutek: żadna inna bajka adresowana dla małych dziewczynek nie cieszyła się taką popularnością wśród skrajnie innej audiencji.
Jak to się potoczyło dalej? Co konikom udało się ugrać w sieci? Odpowiedzi na te pytania udzielę w drugiej części mojego felietonu, gdzie przybliżę was do samego Kultu Kuca, który po dziś dzień zrzesza niezliczoną ilość wyznawców. Ciąg dalszy wkrótce...

Zdrowych, wesołych, tiru riru i tak dalej. Trzymajcie się ludziska :)


Królik od siebie pragnie jedynie dodać, że NIGDY nie miała gumowych kucyków. To potwarz i pomówienie ;)


środa, 11 grudnia 2013

Jasełka w jednym akcie.

Akt pierwszy: 
(Akcja dzieje się w przedszkolu we wczesnych godzinach wieczornych.)

Dzieci stoją w kółeczku i zaczynają śpiewać:

"Pada śnieg, pada śnieg..."

Siedzę na maleńkim krzesełku. Tak, jak inni rodzice staram się ukryć podniecenie pomieszane z tremą, którą współdzielę z dziećmi z grupy. Ich pierwszy występ przed publicznością...
One same wyglądają jak te świąteczne aniołki. Wczuwają się. Takie są maleńkie, a takie już duże! Pomiędzy nimi mój Syn. Puchnę z dumy- mój Maleńki... 
Chociaż nie śpiewa, to stoi tam, pomiędzy innymi. Taki dorosły! Taki przedszkolak!
Nagle, i zupełnie niespodziewanie, palec Młodego ląduje w jego nosie, a sam właściciel palca rozpoczyna mozolne wydobywanie skarbu. Minę ma przy tym tak skupioną, jakby co najmniej odkrył wszechświat.
Bańka dumy pęka z głośnym trzaskiem. Mam ochotę zrobić podwójnego facepalma, albo chociaż uciec z wrzaskiem. 
Ale przedstawienie trwa.
Dzieci zaczynają recytować wierszyk o Świętym Mikołaju i jego szaliku.
Młode przeniosło odkrywkę do drugiej dziurki, błogostan na jego twarzy świadczy o tym, że odkrył olbrzymie złoże szczęścia.
Aby nie widzieć stopnia upadku potomka i tego bezwstydnie zachwyconego oblicza, zaczynam patrzeć po twarzach innych dzieci.
Moją uwagę przykuwa chłopczyk o jedwabistych, blond kędziorach. Ma cudną, delikatną twarzyczkę i bacznie przygląda się najpierw Młodemu, a potem mnie. Choć siedzę daleko, to widzę w jego oczach współczucie. Chłopczyk ma tylko trzy lata, ale patrzy na mnie z takim zrozumieniem, że zaczynam wyobrażać sobie go, jak za dwadzieścia kilka lat, będzie lekarzem i tym samym, czułym spojrzeniem, będzie koił pacjentów i wlewał w ich dusze otuchę.
Przyszły kardiochirurg, ponownie patrzy na Młodego zafascynowany. Widzę, jak stopniowo przestaje recytować, przybliża się do Maślaka i powoli, jakby z pewną dozą nieśmiałości, rozpoczyna powolne, ale skrupulatne, poszukiwanie skarbu w swojej kopalni.
I stoją tak obok siebie- Młody z buzią umazana czekoladą i blond Anioł, który z bliska, okazuje się mieć jednak trochę świński ryjek i czerwone policzki, i zapamiętale dłubią w nosach, tak jakby byli sami w tej sali pełnej dzieci i ich rodziców.

Kręcę się. Dupa mnie boli od siedzenia na tym niewygodnym krzesełku, do tego tak maleńkim, że kolanami nieomal zatykam sobie uszy.
Dzieci śpiewają kolejną piosenkę. Z dziesiątki dzieciaków, może tylko czwórka rzeczywiście wydaje dźwięki, reszta tylko porusza ustami. Kilkoro z nich wodzi oczyma po zmęczonych twarzach rodziców, po suficie i po dywanie. Pewnie też zastanawiają się kiedy to się skończy. Ile można się szczerzyć i udawać, że się podoba?
Obok Maślaka i "tego drugiego" przycupnęła mała dziewczynka. Mała ma wesołą buzę, mysie ogonki i różową spódniczkę. Widać, że nie jest początkującą, bo od razu, bez zbytnich ceregieli, rozpoczyna wykopki.
Wiem, że już nie tylko ja, obserwuję tę trójkę z mieszaniną obrzydzenia i fascynacji, czuję wzrok innych rodziców, skupiony trochę na dzieciach, ich zastawianie się: "Czyje są te obleśne pomioty?" i "Dobry Boże, spraw, aby nikt się nie dowiedział, że to moje!"
Mam wrażenie, że moja twarz jest równie czerwona jak kubrak mikołaja, że na czole pojawił mi się napis "matka górnika". Choć chciałabym, to nie mam się gdzie schować.

Naraz milkną ostatnie takty ostatniej piosenki, rodzice budzą się z marazmu. Klaszczą. Śmieją się do dzieci. 
Młode, wcale nie dyskretnie, wyciera rękę o spodnie.
"Kardiochirurg" chowa skarb we włosy.
Dziewczynka swój zjada...

Kurtyna opada

Kocham bycie rodzicem przedszkolaka!

Let me sing to you, a song of my people....

No dobra, a teraz na poważnie!
Mogłabym dokończyć Wam moje perypetie z zamurowanym oknem, gdyby takowe się skończyły...
Mogłabym wam opowiedzieć jak przebiegła moja pierwsza, samodzielna podróż do Olsztyna, gdybym miała fotki...
Mogłabym napisać na czym polega fenomen My Little Pony widziany oczami dorosłego faceta, gdybym już dostała tekst...

Mogłabym, ale tym razem, niech zadziała Magia Bożego Narodzenia!
Po pierwsze magicznie- spróbuję Wam pokazać mikro "rys historyczny" ;)
Po drugie magicznie- jestem nieomal pewna, że większość z Was, będzie zaskoczona, jakie cuda Mattel ukrywa.
Po trzecie magicznie- sesja zdjęciowa była robiona rok temu i choć nie kartoflem, to i tak nie jest za dobrze ;)
A co ma wspólnego lalka ze świętami? Nic!
Zupełnie nic!
Jedynie świeci się włosem anielskim ;)

A więc- do dzieła!

Większość z Was zna lalkę o imieniu Spectra. Dla większości z Was, kojarzy się ona jednoznacznie ze Specrą Vondergeist z serii Monster High.


Zapewne niewielu z Was wie, że monster Spectra nie jest pierwszą lalką Mattela o tym imieniu.

"Pierwsza" Spectra przybyła na planetę Ziemia, prosto z planety Shimmerton, gdzieś w okolicach roku 1985. Wtedy to bowiem, Mattel wypuścił linię lalek (nie sygnowanych imieniem Barbie), które miały być odpowiedzią rynku, na tak zwany boom kosmiczny.
Lalki były "kosmiczne". Czyli- metaliczne ciała, metaliczne włosy i pyzate pyszczki, ale nadal pozostawały "glamour" i miały mnóstwo kosmicznych dodatków- takich jak ubranka, szczotki, butki i stwory.


Bohaterowie serii to:

Spectra of Shimmerton:

Oraz jej przyjaciele:

StylaBlue:

 Tom Comet:

 UltraViolet:

AstraGold:

Seria (pomimo kilku rozszerzeń) się nie przyjęła.
Czemu?
Prawdopodobnie te lalki były zbyt DISCO. Choć wielkimi krokami zbliżały się kolorowe lata dziewięćdziesiąte, to ta seria już w chwili wypuszczenia, była przestarzała o dekadę. Dziewczynki nie chciały się nimi bawić, albo ich fascynacja kosmosem była zbyt słaba.

Tak czy inaczej- mnie udało się upolować prawie trupka i uważam, że jest to może nie najurodziwsza lalka w kolekcji, ale na pewno jedna z ciekawszych.

Przedstawiam Wam UltraViolet w stroju AstraGold:


Uszanowanko!

Tylko zdjęcia z lampą są w stanie wydobyć z niej błyski.


Lalkę ciężko zmusić do pozowania, choć jest dość dobrze artykułowana. Po prostu z czasem wyrobiły się jej stawy.


Tyleż samo uwielbiane, co znienawidzone holograficzne nitki we włosach.


Twarz psychopaty!

Buty kajakarza.



Tu widać, że farba na łapce się starła i musiałam się ratować lakierem do paznokci.


Choć UltraViolet jest (teoretycznie) fioletowa, to świetnie się czuje w towarzystwie moich niebieskich lalek.

Nie sfotografowałam mojego "potworka" nagiego, ale w sieci znalazłam taką fotkę:


Przy tworzeniu posta posiłkowałam się fotkami znalezionymi na stronie:
Tam też możecie sobie poczytać więcej na temat tej serii.

piątek, 29 listopada 2013

O Króliku, który jeździł koleją, część być może pierwsza.

Moim największym strachem z dzieciństwa był lęk przed tym, że kiedyś, przez pomyłkę, rodzice zostawią mnie w pociągu. Gdy byłam smarkiem, ledwie większym, niż Maślak obecnie, samochód był mało komu dostępnym luksusem, a podróże kolejami były na porządku dziennym- choćby w okresie wakacyjnym. Pamiętam wyjazdy na wczasy, kiedy pobudka następowała około czwartej nad ranem i podróż np.: do Szczecina, która wówczas trwała około 12 godzin. Lubiłam jeździć z rodzicami, ale przerażały mnie przesiadki, gdzie nierzadko trzeba było galopować z peronu na peron, często przez tory i na przełaj. Nie znosiłam poszukiwania wolnego miejsca, gdzie czasem trzeba było przejść pomiędzy wagonami, a tata otwierał przejście. Ta przestrzeń, gdzie przez dziurę w podłodze, można było dostrzec jak szybko pociąg pędzi, potem prześladowała mnie w koszmarach. Bałam się, że wagony się rozepną, że wypadnę z pociągu, że drzwi się nie otworzą, że utknę w środku...
No i kibelki... Powiem tylko, że dzięki tamtym podróżom, mam bardzo mocny pęcherz! Mogę nie "latać" w ciągu dnia, a w podróży absolutnie nie muszę.
Moje życie jakoś tak się potoczyło, że sama podróżować pociągiem nie musiałam. Rzadko ruszam się z domu, a jak gdzieś się przemieszczałam, to albo wiozłam tyłek samochodem, albo jechałam całą ekipą, bo jak wiadomo "w kupie raźniej" i bezpieczniej...
Przez pewien czas, w każdą sobotę jeździłam do Gdańska, gdzie wtedy studiował Małżon. Jedyne, sensowne połączenie, niestety dla mnie zawierało jedną przesiadkę- w Tczewie. "Przesiadka" polegała na wyjściu z jednego pociągu i skierowanie się na wprost do drugiego, który stał na tym samym peronie, tylko przy innym torze. Normalny człowiek, po prostu zabrałby bambetle, wsiadł do wagonu i rozsiadł się wygodnie. Ja najpierw sprawdzałam, czy na czele składu jest napisane "Gdynia Główna", potem upewniałam się o tym u trzech losowych pasażerów, a potem sprawdzałam tapicerkę.
Tak.
Dobrze przeczytaliście: tapicerkę!
Skład do Gdyni miał siedzenia w specyficzny wzór. Trochę psychodeliczny, ale charakterystyczny i łatwy do zapamiętania. Mnie dawał poczucie bezpieczeństwa i był ostatnim punktem na liście pod tytułem: "Czy to właściwy pociąg?" Gdy raz, z powodu awarii, podstawiono inne wagony, to zawędrowałam aż do konduktora, bo nadal nie byłam pewna na 100%, czy dojadę na miejsce. Potem Małżon skończył studia, powrócił do gniazda, zakupił samochód, bym nie musiała się bać i wraz ze mną zapuścił korzenie.
A jednak nadszedł czas, ze znowu stanęłam oko w oko z potworem...
Zachciało mi się podróży do Olsztyna. W końcu to moje miasto wojewódzkie!
I nagle uświadomiłam sobie, że nawet nie umiem kupić biletu...
Codziennie, w drodze z pracy, przechodzę przez dworzec. Codziennie też uczyłam się na pamięć internetowego rozkładu jazdy. Po kilku dniach stwierdziłam, że to co w necie i to co na dworcu, to inne bajki. Z internetu kursują inne pociągi niż z dworca, więc w końcu pozostało mi jedynie przezwyciężyć lęk i zapytać.
Podziwiam kobietę z okienka, która na moje jąkanie: "...bo, proszę Pani, ja nigdy sama pociągiem nie jechała, a tam, na tablicy jest jeden pociąg zaznaczony na czerwono, a co to oznacza?"- nie popukała się w głowę i nie zamknęła mi okienka przed nosem.
A, dodać muszę, że mina moja wyrażała coś w stylu: "Czerwony, to znaczy, że bombę wiezie, albo prezydenta, albo że na czerwono się trzeba ubrać? No weź pomóż kobieto! Ja tam zginę!!! Lokomotywa mnie zje, wypluje moje kości, a z tego, co zostanie konduktor zrobi sobie nauszniki!!!!"
(Wiem, że to pociąg pośpieszny, aż tak durna nie jestem, ale nic tak nie łechce próżności jak rozmowa z głupszym od siebie.)
Kobitka najpierw upewniła się, że nie jest w ukrytej kamerze, potem ciężko westchnęła, wszystko wytłumaczyła (łącznie z instrukcją jak znaleźć właściwe miejsce) i sprzedała mi bilet. A ja cały czas stałam, starałam się przyjąć minę bezdomnego szczeniaczka i pamiętałam, by trzymać głowę lekko przechyloną w prawo, bo to oznaka uległości i zagubienia.
Finalnie udało mi się nabyć nawet bilet powrotny!
Oto dowód:



A to jest powód dla którego jadę:


To jest Hayley i to ona postanowiła spotkać się z podobnymi sobie, a należącymi do Najprawdziwszej Kolekcjonerki, nie lalkami, a FIGURKAMI (czy jak je tam zwał... "Róża nazwana kapustą...")

Na miejsce spotkania wybrała właśnie Olsztyn, bo leży w połowie drogi pomiędzy Elblągiem i Warszawą.

Hayley ma ma długą i zagmatwaną historię, którą przedstawię w drugiej części tego posta (bo takowa powstanie), jeśli oczywiście przeżyję tę straszną podróż, zdołam wrócić i opisać przygody.

Tym czasem, poznajcie Hayley bliżej, ale od razu mówię, że nie zamierzam nic o niej pisać. Żadnych danych technicznych, rodowodu... Nic!
Czemu?
Żeby zmobilizować się do zrobienia jej porządnej sesji, w porządnych ciuchach.
PORZĄDNY wpis!
Jak tylko wyjdzie słońce lub uda mi się powiesić lenia za stodołą...

Te fotki nie są złe, ale nie oddają nawet w jednej trzeciej jej zajebistości!






















Co mogę powiedzieć, to to, że czekałam na nią cztery miesiące, kupiłam w kawałkach, nabyłam jej mnóstwo ciuchów, które jak zapewniał sprzedawca (ta chińska menda, oby jego dzieci miały nosy sąsiada!) miały być perfect, a były za duże... Uffffffff- dużo tego, ale warto było!

A więc do zobaczenia i życzcie mi udanej podróży!

Bonus w nagrodę:

Przyznam, że nie spodziewałam się tylu miłośników końskiego typu urody. Bardzo Wam dziękuję za liczny odzew i słowa zachwytu nad Equestria Girls.
Pinkie Pie postanowiła uczcić radość z bycia bohaterką posta, w jedyny znany sobie sposób: 


Uwierzcie mi, że ten tort był tego wart!