Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

wtorek, 24 września 2013

Interes życia

Nie umiem liczyć i nie lubię pieniędzy. Czasem żartuje, że jak dla mnie, to moglibyśmy nadal płacić "w naturze", czyli ziemniakami i jajkami. Kartę do bankomatu uważam, za najlepszy wynalazek świata. Jestem tak kiepska z matmy, że płynne dodawanie do stu, sprawia mi kłopot. Dlatego też nie lubię nosić ze sobą gotówki, bo jak bym nie liczyła, to wychodzi mi za mało. Wolę czytać, rysować i gapić się przez okno.
Małe poszło w ojca i jest umysłem mocno ścisłym. Mało interesują go kredki, kolorowe książeczki i plastelina. On lubi drobiazgi, które można grupować, okładać według kolorów, kształtów i najróżniejszych kombinacji.
Maślak ma własną skarbonkę.
Mogłabym z dumą rzec, że dzieciak uczy się od taty przedsiębiorczości, ale w skarbonce do niedawna była garść "klepaków", dwie kulki szklane, wymemłany cukierek, guzik i dużo, dużo powietrza.
Ponieważ młode niedawno opanowało trudną sztukę liczenia do pięciu, to i postanowiło dokonać podliczenia funduszy.
Kulki trafiły pod szafę, cukierek do buzi, guzik do kieszeni, a pieniążki wylądowały na łóżku.
Na początku dzielnie wrzucał i wyrzucał je ze skarbonki. Potem ułożył w zgrabne kupki. Potem znowu wrzucił do puszki. I tak w kółko...
Ponieważ ostatnio z Małżonem namiętnie gramy w Rayman Legends, to pozostawiliśmy Małego i jego bankowość, a sami zasiedliśmy przed ekranem.

Bach! Prosto w jadaczkę!

Świat gry szybko nas wciągnął. Maślak przychodził co chwila popatrzeć, jak żółtym stworem, mozolnie zdobywamy kolejne poziomy i pokonujemy zastępy przeciwników, a potem wracał do swoich funduszy.
Podczas bardzo emocjonującej walki z bossem, kiedy nasz świat skurczył się do rozmiarów ogromnej, gigantycznej wręcz, mechanicznej ryby, poczułam nagłe szarpnięcie za rękę...
- Mama, ble! Ble!- młode wyciągnęło do mnie łapkę, a w niej dwa grosze, tak brudne i zaśniedziałe, że faktycznie "ble".
Mały jest estetą. Nie lubi brudnych, brzydkich i starych rzeczy. Gdy pobrudzi koszulkę, to każe mi ją zmieniać. Kilkakrotnie próbował wyrzucić moje stare, ukochane trampki do kosza.
Młody wcisnął mi monetę do ręki i uciekł.
Gramy dalej.
Tym razem etap polegał na jak najszybszym przebiegnięciu planszy.
- Mama... BLEEEe!- kolejna moneta ląduje na biurku. Tym razem pięć groszy.
Zabrałam, odłożyłam.
Rayman uciekał przed morderczymi pnączami z kolcami gdy kupka wzbogaciła się kolejno o dwa, pięć i jeden grosz.
Rayman naparzał wrogów w rytm "Eye o the Tiger", na stole pojawiło się dwa razy po pięć i raz dwa grosze.
Zanim skończyliśmy epizod, to na biurku urosła spora kupka kasy.
Postanowiliśmy zrobić krótką przerwę.
Maślak wdrapał mi się na kolana.
- Mama, daj!- tu potarł palcami w geście "matka wyskakuj z forsy". Zaczął też wskazywać na miseczkę, do której odkładam klepaki na czarną godzinę, albowiem kiedyś takiej miseczki nie posiadałam i pamiętam czasy gdy, musieliśmy kupić chleb, a w domu nie było grosza.
Wyobraźcie sobie mój wstyd, kiedy w sobotę wieczorem stałam w sklepie, w kolejce, zamiast portfela miałam siedem butelek po piwie...
Od tamtego czasu w moim domu zawsze, ale to zawsze jest zbiornik na drobne, do którego trafiają wszystkie zagubione po kątach i kieszeniach monety. Polecam!
Rozczulił mnie ten gest Maślaka, zrozumiałam, że oddał mi swoje "brudne" pieniążki na wymianę.
- Masz synku- powiedziałam- poszukaj sobie czystych - dodałam. Rysiek szybko wybrał kilka drobniaków i pobiegł robić dalsze interesy z Panem Kaczorkiem.
Rayman właśnie szykował się do podboju kolejnego świata, gdy to do mnie dotarło...
Myśl poraziła mnie niczym prąd, a rozczulenie do dziecięcej zabawy zmieniło się w podziw dla geniuszu.
Musiałam się jednak upewnić.
Zgarnęłam odrzucone przez Ryśka klepaki. Porównałam monety w dłoni i te, które Maślak sam wybrał z mojej skarbonki.
Młode ubiło niezły interes- oddało mi wszystkie miedziaki. Co do grosza. Każdy pieniążek w kolorze żółtym nie przeszedł uważnej selekcji.
W zamian wziął sobie same srebrne. Nie pogardził nawet pięciozłotówką. Kiedy zaprotestowałam, to oddał mi za nią swój guzik.
Cóż... nie pogniewam się, jeśli mój syn, w przyszłości zostanie "byznesmenem"... Byleby księdzem nie był...

Ja też kiedyś zrobiłam niezły interes, gdy odkupiłam od kolegi lalkę, która stanowiła dla mnie wielką niewiadomą i ujęła mnie wielkimi, sarnimi oczami.
Teraz, dzięki pomocy Kate z bloga BarbieDream wiem, że moją lalka to:

Fashion Fever Tia

Niestety okazało się, że lalka dotarła do mnie przełożona na inne ciało i to typu takiego, którego bardzo nie lubię. Muszę to jednak jakoś odżałować, bo chwilowo nie mam weny jej "przeszczepiać" a podobała mi się na tyle, że poszła ze mną na jesienny spacer.






Czy jeśli Cię pocałuję, to zmienisz się w księcia?

A pierdyknę se fotkę z grzybkiem!

I bez grzybka też!

Nie będę pisać, kto odziewał Tię. Nie lubię się powtarzać ;)


Zaraz upadnę na twarz!





A tak wyglądała Tia w swej firmowej "trumience":

Muszę przyznać, że wyjątkowo wdzięcznie!

Żaba była prawdziwa. Zachowywała się jak rasowa modelka i ani drgnęła podczas trzaskania jej wszystkich siedemdziesięciu zdjęć!




Mój syn zgodził się na gościnne wystąpienie, jako bohater tekstu. Musiałam go zapytać o zgodę, bo to jest mały, ale zupełnie świadomy człowieczek. Z tego też powodu nie wrzucam jego zdjęć na nocniku czy w przebraniu brukselki. Nie chcę, żeby za kilkadziesiąt lat, jak już będzie kardiochirurgiem, prokuratorem albo dyrektorem banku, któraś z moich, niefrasobliwie opublikowanych fotek, popsuła mu karierę. 

czwartek, 19 września 2013

Demon prędkości.

Ja i mój Małżon jesteśmy tak różni, jak tylko różne mogą być dwie osoby. 
Ja wstaję o brzasku i zasypiam ze słońcem, a jemu dzień zaczyna się w południe, a kończy o drugiej w nocy.
Ja najlepiej bawię się siedząc zawinięta w kocyk- Małżon ma gromadę znajomych.
Gdy piję, to piję na umór, a Małżon zniecierpliwiony ciągnie mnie na plecach do domu.
Ja jestem nerwus, on- oaza spokoju.
Ja mam rower, Małżon- motocykl.
Zwykle nasza "inność" wywołuje więcej szkody, niż pożytku. Większość naszych awantur wynika ze skrajnych różnic w poglądach. Na przykład z tego, że zwykle to Małżon siedzi za kółkiem, a ja prowadzę auto. Ślubny nie jest typowym wściekłym kierowcą drogowym, a teksty w stylu: "Na co czekasz idioto? Bardziej zielone nie będzie!", albo też: "No jedź, kurwa, jedź! Zieloną strzałkę masz!", podczas podróży wychodzą z moich ust. Nazywamy to "drogową furią".
W samochodzie czuję się jak kot zamknięty w klatce i zwłaszcza w korkach dostaję pierdolca. 
Małżon kiedyś roboczo zilustrował mój "samochodowy" stan tak:

Wersja dla nie-graczy- proszę wipisać Rayman Raving Rabbids w wyszukiwarkę. Znajdziecie nieprzebrane źródło walniętych królików.

Oprócz korków nie znoszę też szybkiej jazdy. Gdy tylko wskaźnik na liczniku niebezpiecznie zbliża się do setki, to ja zaczynam pod nosem mamrotać mantry, że gdyby Bogowie chcieli byśmy latali, to dali by nam skrzydła.

Małżon natomiast nie uznaje ograniczenia prędkości w obszarze zamkniętym. Od dawna uważa, że ograniczenie do pięćdziesięciu to zamach na jego wolność osobistą, a od zwolnienia przed znakiem nakazującym zmniejszenie prędkości, zmniejszają się jaja. Jednak nie jest piratem drogowym, jest po prostu MĘŻCZYZNĄ! Wyznaje niepisaną zasadę, że tam, gdzie jest znak, można jechać tak z 10km szybciej...
Cóż... z wakacyjnych wojaży oprócz miłych wspomnień, przywiózł też trzy fotki warte jakąś fajną lalkę Barbie... Taką w pudełku...
Gdy Małżon otrzymał pierwszy prezent od ministra Rostowskiego, to zadzwonił do mnie żeby się pochwalić. Ja niezwłocznie postanowiłam się pożalić moim kolegom z pracy.
Wyglądało to mniej więcej tak:

(Ja) Nosz, motyla noga mu w oko! Y. Właśnie dostał fotkę pamiątkową z wakacji!
(Kolega) Ale jak?
(Ja) No normalnie... zapierdzielał 60 na godzinę w obszarze zabudowanym!
(K) Ale jak?
(Ja) Kurza twarz, no chyba wyraźnie mówię! Radar go chwycił! No w końcu się doigrał!
(K) Ale jak?... Astrą... To się da?!

Ano się da... 
Małżon nauczkę dostał. Ja mam powód do ględzenia i dobrze, bo ględzić i jęczeć, jak każda, rasowa babka lubię.
Pomimo niechęci do szybkiej jazdy, sprawiłam Małżonowi prezent w postaci przejażdżki Ferrari, na prawdziwym torze, z czego Ślubny ochoczo skorzystał, a ja w kręgach jego znajomych, zostałam okrzyknięta najlepszą z Żon!
Kiedy oglądałam go, gdy przeszczęśliwy wysiadł z morderczej maszyny, to nawet zapragnęłam trochę dzielić to szczęście. 

Więc kupiłam sobie lalkę.
Nawet ma szybkość w nazwie.

Trixie from Speedracer Barbie & Ken set z 2008 roku:



Jak widać na promo (a co uważniejsi doczytali w nazwie), niestety do lalki, której od dawna rozpaczliwie pragnęłam, było przyczepione coś, czego bardzo, ale to bardzo nie chciałam.

O to:


O tak, bejbe! Taki pienkny! WOW! Taki pienkny!

Cóż... nie ma zmiłuj!
Trysia, po wyskoczeniu z pudła, szybko pojęła jak wielkim błędem byłoby zatrzymanie takiego kudłacza i czym prędzej kazała mu spadać na cztery wiatry. 
Z nieoficjalnych źródeł wiem, że oślepiony łzami gnał tak długo przed siebie, aż zatrzymał się w Tarnowie.

Filmu Speed Racer nie oglądałam i nie zamierzam. Spodobała mi się sama lalka, która przedstawia bohaterkę.

W Anime, na podstawie którego powstał film, wygląda ona tak:


W filmie, tę postać gra Christina Ricci (na niej też jest wzorowana lalka):


Lalka może nie ma twarzy aktorki, ale firma zadbała o oddanie ducha postaci. Dzięki temu plastikowa Trixie ma na wyposażeniu wszystkie elementy charakterystyczne dla tej filmowej.

Lornetka i rękawiczki

Zacementowana na amen fryzura plus sweetaśne spineczki.

Co ja widzę?

Nic nie widzę!

Lornetką nie dotykam do oczu!

Jestem dorosłą kobietą, a wyglądam jak pierwszoklasistka!

Zrobiłam dziewczynie przysługę, zmyłam klej z włosów, zabrałam różowe szmatki i ubrałam stosownie do wieku.
Chyba zrobiłam dobrą robotę.
Oceńcie sami:


















Odświeżona Trysia szybko odnalazła się w moim babińcu, i o dziwo, nawet znalazła dla siebie godne towarzystwo:
Nie jesteś aby za niski, jak na kierowcę rajdowego?

I w ten sposób znalazłam coś, co łączy mnie i Małżona!- jest to uwielbienie dla programu Top Gear!

Zdradzę Wam w sekrecie sekret, że Trysia owinęła sobie Stiga dookoła palca i nawet namówiła go na zdjęcie kasku:

Kto chowa się pod kaskiem, to już materiał na zupełnie inną historię...

Z ostatniej chwili:

Speed Racer Ken nie umie sobie poradzić ze stratą Trixie. Źródła zbliżone do oficjalnych mówią, że się chłopak stacza (lub zatacza):

Nie, nie, nie... Trixie! Dlaczego wolałaś tego sztywniaka?!?

Z tego miejsca chciałabym podziękować mojej mamie, za użyczenie mi balkonu na czas sesji.

Zapewniam Was, że podczas pisania posta nie ucierpiał żaden Speed Racer.

poniedziałek, 9 września 2013

Co się komu śni?

Nie jest żadną tajemnicą, że uwielbiam spać. Nie jest też tajemnicą fakt, że spanie to jedno tych hobby, do których się oficjalnie przyznaję. Uwielbiam pierwsze uczucie po położeniu się do łóżka i przytknięciu głowy do chłodnej poduszki i uwielbiam śnić.
Właściwie pojęcie "koszmar" dla mnie nie istnieje, bo każdy nocny majak jest ciekawy. Jako dzieciak szybko nauczyłam się, że obżarcie się na noc kanapkami, wywoła arcyciekawe sny o uciekaniu przed kosmitami, a ożłopanie zimnej wody spowoduje (poza uporczywym parciem na pęcherz) wizje zwiedzania cmentarzysk i lasów.
Oczywiście do znaczenia snów przywiązuję wielką wagę, bo jak powszechnie wiadomo, sny są projekcją naszej podświadomości. Mam tę wiedzę, nie z książek, a z doświadczenia, bo nie raz okazywało się, że "rybę na rowerze widzieć we śnie" to znaczy, że niespodziewany list dostanę- i dostawałam! Najczęściej nie do mnie, a do sąsiadki, a przecież się tego nie spodziewałam! (Acha, jeśli ta ryba to pstrąg i jedzie w lewą stronę, wtedy to na 100% deszcz spadnie!)
Oczywiście w prorocze sny też wierzę, bo ile razy śniło mi się, że coś jem, to zawsze następnego dnia rzeczywiście coś jadłam! Choć nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu po takich "gastrycznych" snach zawszę budzę się z posmakiem starego gumiaka w ustach.
Czasem, po przebudzeniu, długo zastanawiam się w jaki sposób mój umysł wytworzył tak chore wizje, albo co je sprowokowało. Zwykle pamiętam swoje sny, a kiedyś nawet je zapisywałam. Niestety notowanie powodowało, że uciekał mi "klimat" i to już nie było to samo przeżycie.
Na przykład: śniło mi się kiedyś, że wchodzę do dziwnego pokoju, w którym nie ma okien. Ściany i sufit są pomalowane na oślepiającą biel i migocą jakimś wewnętrznym światłem. Na środku pokoju stoi postać, zwrócona do mnie tyłem i odziana w biel. Mężczyzna...
Nie mogę się poruszyć, a jednak płynę ku niemu.
Tajemniczy człowiek się odwraca w moim kierunku, a ja momentalnie poznaję go- to Hannibal Lecter, w postaci Antonego Hopkinsa w "Milczeniu Owiec".

Witaj Króliku! Zastanawiam się jak smakujesz...

Ten "mój" jest trupioblady. Jego twarz nieomal zlewa się z kolorem ścian, a jednak ja wyraźnie widzę jego zwierzęce oczy i lśniące krwistą czerwienią usta.
"Lecter" podnosi dłonie i palcami zaczyna dotykać mnie po twarzy. Choć już wiem, że to sen (ja potrafię śnić świadomie), to nie potrafię uciec, choć serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Palce są rzeczywiste i bardzo, bardzo zimne- jakby mokre...
"Lecter" otwiera usta, a ja czuję, zupełnie realny smród, coś jakby padlina albo szambo wybiło.
Budzę się gwałtownie i zlana potem. Serce wali i nie mogę złapać oddechu.
Na łóżku siedzi mój pies. Trąca mnie mokrym nosem i "zieje" paszczą prosto w twarz. Przyszedł się pochwalić, że dopiero co wrócił ze spaceru, gdzie upolował pół zmumifikowanego, zdechłego zeszłej zimy, kota. To, czego nie wydarła mu mama, wyrzyga później i ze źle ukrywaną dumą, pod moje biurko.

Nigdy potem nie miałam już aż takich przebojów. Zwykle, gdy sen staje się zbyt męczący, to umiem go "przeprogramować".
Niestety mam swoje cykliczne "koszmarki", które z chęcią wydrążyłabym z mózgu, nawet za pomocą patyka, byleby przestać je w kółko przeżywać!

Zdecydowanie na pierwszym miejscu są... CHOMIKI!
Tak- Chomiki!
Słodkie i urocze maleństwa. Niewinne... Puchate...
Oczka jak paciorki, ogonki jak małe, łyse pędraki....

Munch, munch madafaka!

W moich snach wysypują się na mnie z każdej szafy. Lęgną się w każdym koszu i szufladzie, a ja przez cały sen biegam bez ładu próbując zatamować chomiczą powódź.
Zwykle sen ten oznacza, że muszę szafę posprzątać, bo po jej otwarciu ciuchy lecą mi na głowę. Logiczne i jasno powiązane ;)

Drugim snem, który doprowadza mnie do szewskiej pasji jest SZKOŁA!!
Konkretnie- zaliczenie egzaminu na studiach, z ludźmi z liceum, siedzącymi ze mną w salach i ławkach ze szkoły podstawowej.
Zazwyczaj sam egzamin jest z przedmiotu ścisłego, wszyscy w skupieniu piszą, a nagle zdaję sobie sprawę z tego, że szkoła jest daleko za mną, nie muszę siedzieć w ławce, ale jakoś nie mogę tego nikomu wytłumaczyć. I tak sobie siedzę, się wiercę i czekam, aż się obudzę.
W praktyce wiem, że nażarłam się na noc ciastek choć wiem, że nie powinnam. Nie mogę nic na to poradzić, ino czekać aż się strawią...

Na trzecim miejscu są LALKI!
Zawsze, ale to zawsze śni mi się, że jestem w lumpie i wyciągam z koszy jakieś cuda. Scenariusz zawsze jest ten sam- chodzę od lumpka do lumpka i kupuję lalki. Tony lalek! Cudne i najczęściej w pudłach. 
I ten żal, że gdy się budzę, to lalek nie ma.
I nawet jak tego dnia pójdę na polowanie to i tak wrócę z pustymi rękami.
Znaczy tyle co: co ty robisz ze swoim życiem?!? Byś się do roboty wzięła, chałupę posprzątała, trochę truchła na allegro puściła!

Często też śnią mi się stare, opuszczone domy. O takie:


W moim śnie łażę sobie po takim domku, zwiedzam go od piwnicy po dach i zaglądam w każdą dziurę. 
A w życiu na jawię marzę o kawałku własnej przestrzeni, SWOIM fotelu i SWOIM kącie do życia.

Dzisiaj nie śniło mi się nic godnego uwagi, ale lalkę mam przysypiającą, więc pasuje do tematu:

Alice in Wonderland z 2007 roku


No i oczywiście rzeczywistość ze snu nijak się ma do rzeczywistości i nasza cudna heroina, na żywo wygląda tak:

Za dużo ziela... dude...


Przyznam bez bicia- historii nie znam, nie lubię, nie mam zamiaru wnikać. Mój pragmatyczny umysł widzi w Alicji jedynie dziewuchę, która usnęła w pełnym słońcu i miała zwidy.
Lalkę kupiłam, bo wpadła mi w ręce i zapewniam Was, że jeśli kiedykolwiek najdzie mnie na sprzedaż kolekcji, to Ala wylatuje jako pierwsza.

Po pierwsze- łeb jak tatarskie siodło- WIELKI!!!


Mattel chyba zapomniał, że w książce to Czerwona Królowa miała dużą głowę, a nie Alicja. A tu dziwy- Ala ma łeb jak bania, a Waldemar łepek jak orzeszek!

O tak, jestem cudna i mam małą, zgrabną główkę!

Jednakowoż, Alicja posiada kilka miłych oku drobiazgów.
Na przykład  Kota z Cheshire:



 


Który oprócz olśniewającego uśmiechu, ma też dar do zapoznawania uroczych przyjaciółek:

Z dedykacją dla Metuszki

A teraz spam zdjęciowy:








Samojebka z rąsi.



Póki co Mattel dwa razy zastosował ten mold. Drugą lalką jest Czerwony Kubełek:


Może to chodzi o grzywkę, a może o makijaż, ale "Kubełka" jest dużo, dużo bardziej fotogeniczna.

Oprócz facjat dziewczyny łączą także podobne butki:



I wiem, że ostatnio nadużywam stwierdzenia, ale Ala jest jednym z paskudniejszych okazów, jakie miałam w ręku. 
Mam nadzieję, że Następna będzie lepsza!

Zdjęcie Chomika przedstawia mojego nieodżałowanej pamięci Spidera - Racucha, a foto domu, to riuna niedaleko mojej chałupy, która niszczeje, bo władze miasta "som gupie".