Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

czwartek, 27 lutego 2014

Biednemu zawsze wiatr w oczy.

Bajki rządzą się swoimi prawami.
W bajkach wszystko jest jasne i klarowne, choć zakodowane w tysiącach symboli.
Blondynkami są zwykle, niewinne dziewice, których przeznaczeniem jest zgubić but na imprezie, albo ukuć się wrzecionem. A potem płacze jedna z drugą, ze albo chłop fetyszysta albo nekrofil...
Rudowłose są, albo gapciowate nastolatki, które choć śmierdzą rybą, to jednak marzą o księciu, albo żywcem przeniesione do innego wymiaru anastejolożki, które nie wiedzą o co chodzi, ale i tak każdy je kocha lub chce zbałamucić.
"Czarne" są zue i mroczne. Totalne przeciwieństwo tych blond dziewic. Nie chcą być ratowane z opresji, same sobie radzą.

Przy kości, prawie jak ja...
Dobrze, że ja nie umiem śpiewać.

Zwykle takie są, albo przyznam, że popieprzyły mi się bajki Disneya, z jakimś programem na MTV.

W każdym razie, wydawało mi się, że wiosna przyszła, więc postanowiłam przejść z koloru zimowego w letni i zakupiłam farbę do włosów w kolorze "czekoladowy brąz".
Pamiętając szyderczy śmiech fryzjerki, gdy zobaczyła mnie niegdyś z pasemkami domowej roboty, postanowiłam pokryć mazidłem całą głowę. Efekt wyszedł może nie spektakularny, coś bardziej w brąz kupy, jak czekolady, na tyle ciekawy, że Małżon, od teraz nazywa mnie "Kasztanką", co sprawia, że czuję się bardziej jak koń, nie królik.
Nowy kolor ma to do siebie, że mokry, jest bardzo, bardzo ciemny. Jednym zdaniem: zrobiła się ze mnie taka "zimna sucz". W teorii.
Do rzeczy!
Pewnego szarego popołudnia, poszłam na pocztę, nadać dwie arcyważne przesyłki. Cały proces poszedł nad wyraz sprawnie, ale mój humor i tak się popsuł, bo po wyjściu z budynku, ze smutkiem stwierdziłam, że zaczyna mżyć.
Niestety dopadł mnie kryzys seksualno- ekonomiczny (zaglądam do portfela, a tam chuj...), nie miałam żadnej kasy na bilet, podjęłam więc męską decyzję, że piechotą idę do domu! W końcu to tylko dwadzieścia minut spacerkiem.
Ruszyłam dziarsko.
Mżawka przybrała na sile.
Poczułam jak włosy zaczynają mi się przyklejać do głowy.
Przyspieszyłam.
Kilkaset metrów dalej, mżawka stała się pełnoprawnym deszczem, a ja zaczęłam smarkać i ścierać z policzków tusz do rzęs.
Kiedy byłam mniej- więcej w połowie drogi, deszcz lał strugami. Moja fryzura przypominała "mokrą włoszkę", a koloru nosa mógłby mi pozazdrościć, niejeden entuzjasta niekoniecznie ekskluzywnych trunków.
Zatrzymałam się przed ostatnim na drodze, przejściem dla pieszych. Od ulicy odgradzało mnie torowisko tramwajowe. Po przeciwnej stronie ulicy stał Pan Dziadek z Panem Psem. Też mokli...

< dramatyczna pauza MODE ON >

Znacie taki motyw w bajkach, gdzie "dobrzy" triumfują i idą na drinka, a "zły" leży gdzieś, w totalnym pohańbieniu, oblany smołą i wytarzany w piórach, a na koniec sika na niego szczeniak?

< dramatyczna pauza MODE OFF >

Wracając do historii: stoję na przejściu dla pieszych, obserwuję pędzące samochody i biegnących w deszczu ludzi.
Widzę, że Pies się trzęsie, bo wielkie, zimne krople padają mu na futro. Dziadek się trzęsie, bo pewnie ma parkinsona. Ja się trzęsę, bo buty pomału zaczynają mi przeciekać.
Na "dojrzałym żółtym" jeszcze przejechał autobus.
Przestraszony pies odciągnął dziadka, a fontanna zimnej i brudnej wody ochlapała mnie od góry do dołu. Z twarzy ściekały mi strużki wody i błota. Dziadek z psem przemaszerowali obok. Duża kropla spłynęła mi z nosa i rozprysła się pod ich nogami.
Jak kropka nad "i"!
Nie drgnęła mi nawet powieka. Serce pozostało niewzruszone. Ze stoickim spokojem otarłam twarz i poczłapałam do domu.
Trzy minuty później, niebo było błękitne, a na nim tęcza.
Chyba nie polubię się z nowym kolorem włosów.

Pozostając w temacie schwartzcharakterówi i kruczoczarnych włosów, dzisiaj "na tapecie" jeden z najbardziej czarnych i brzydkich charakterów, jakie przewijają się po świecie.

Wizard of Oz
Wicked Witch of the West

Któraż to powstała, na wzór postaci, o tak krasnym licu:



I jest odwzorowana nad wyraz pięknie i dokładnie:

Grasz w zielone?

Gram!


Sprawdź, czy nie ma mnie pod Twoim łóżkiem!

Lalek przedstawiających tę postać powstało "jak mrówków", a ta konkretna lalka, trafiła do mnie dlatego, że kupiłam ją w mojej tajnej dziupli lalkowej i ujęła mnie swoją nieco intensywną urodą.
Na pewno nie należy ona do pięknych lalek, ale jej brzydota jest fascynująca.
Podczas tej sesji (dupnej zresztą) lalka, niezmiennie przypominała mi:

Młodego Roberta De Niro:

 i Sarah Jessicę Parker:

Nie wiem, czy Wy też zobaczycie podobieństwo. Zostawiam to Wam.


Tym nosem da się dzieci straszyć/

Może i nie jestem najpiękniejsza, ale na pewno jedna z bardziej oryginalnych!


Włosy iście wiedźmie! Filc i kołtun!

Obowiązkowo brodawka być musi/





Jedne z fajniejszych butków na zielonych nóżkach.

"Tańczę na stole, kieckę zadzieram..."



Fascynujący head mold.




Lecę bo chcęeeee!!!!


Face mold nadal fascynujący!

Zupełnie jak Scarlet O'Hara we "wdowiej" sukni.


W skład akurat tego zestawu lalek wchodziły także Glinda i Dorotka:


Wszystkie trzy były w tej samej cenie, ale jeśli okazja się nadarzy, to kupię jedynie Glindę, gdyż Dorotka "na żywo" wygląda jakby miała dodatkowy chromosom*...


* czyli zespół Downa, ale jakoś nie godzi się tak pisać o lalce...

poniedziałek, 17 lutego 2014

Traktat o niechcianych prezentach.

"Choćbyś grube gacie z falbanami dostała, to masz się cieszyć jak z najlepszego prezentu!"- tak mi kładła do głowy mama, za każdym razem, gdy widziała moją kwaśną minę, po otrzymaniu podarku, który raczej nie był moim wymarzonym.
Na początku trochę się buntowałam, nie rozumiałam, czemu mama każe mi się uśmiechać, w momencie, kiedy rozczarowanie tłoczy mi łzy do gardła. Potem uczyniłam z tego GRĘ!
Na długo przed tym, jak przeczytałam Polyannę, odkryłam swoją własną "Zabawę w Radość". W szukanie plusów w beznadziejnych prezentach.
Pierwszy raz, miałam okazję pobawić się w swoją grę, gdy moja Chrzestna postanowiła mnie wychować. Zaczęło się w Boże Narodzenie, a ja miałam wtedy dziewięć lat. Tego dnia mikołaj przeszedł samego siebie, bo pod choinką w domu znalazłam Havaiian Fun Skipper, a "mały ptaszek" wyszeptał mi do uszka, że u babci czeka na mnie wyśniona "Czekoladka". Ledwo mogłam usiedzieć do wieczora. Kiedy dotarliśmy i mój sen miał się ziścić, i już byłam, tak blisko, odpakowania paczki, z tą wyśnioną zawartością... i wtedy właśnie wparowała moja Chrzestna, prawie przemocą wyrwała mi babcine pudełko, a wcisnęła swoje. A co w nim było?- siedem kaset magnetofonowych z "Anią z Zielonego Wzgórza"! I to w momencie, kiedy "Anię" mogłam już recytować z pamięci... Oczywiście za kasety podziękowałam i poszłam się bawić lalką. Ciotka zemściła się dwa tygodnie później i na urodziny przyniosła mi bukiet kwiatów (dla dziesięciolatki!!), mówiąc przy wszystkich, że jestem niewdzięczna i nie zasługuję na lepszy prezent. Wiecheć zdechł tak samo szybko, jak moja miłość do ciotuni, ale był z niego pożytek, bo ciotka przyniosła go w czymś, co nawet przy całkowitym braku wyobraźni wyglądało jak mikrofon:

Pół podwórka wyło do tego pieśni Shazzy i Backstreet Boys.
Po dwudziestu latach wiem, że "to" nazywa się "mikrofonem florystycznym". Tyle dużo wiedzy!

Następny raz zagrałam w Grę, gdy zamiast wymarzonej płyty Enriqe Iglesiasa (w którym się kochałam na zabój, pomimo tego "kawałka kiełbasy", co przykleił mu się do twarzy), dostałam płytę: Brawo Hits 2001. Nie mogłam pojąć co poszło nie tak, skoro wyraźnie zaznaczyłam, że ma być Boski Henio! Cóż... darczyńca nie zrozumiał, że istniej CAŁA płyta z tfurczością Henryka. Na BH była jedna jego piosenka, akurat ta, którą wszystkie stacje radiowe, nadawały non stop i do porzygu... Reszta płyty była zapełniona hiciorami pokroju "Vater Unser" i szybko z bratem odkryliśmy, że te "arcyzieła" niemieckiej (głównie) muzyki rozrywkowej, dostarczają nam o wiele więcej radochy niż pochrząkiwania i pienia "Kościelniaka".

Z dedykacją dla Paździerza ;)

Zdarzyło mi się grać, gdy ciągnęłam do domu dwie dwudziestokilowe torby wypełnione przetworami, bo pani, u której mieszkaliśmy na stancji, wydawało się, że głodujemy. Wtedy myślałam sobie, że przynajmniej nie zabraknie mi ogórków i grzybków w occie, w razie zombie apokalipsy albo innej zarazy.
Kiedyś dostałam walizkę Harlequinów, bo przecież ja tak lubię czytać... Część rozdałam znajomym, a do tych, które zatrzymałam (kierowałam się walorami estetycznymi okładek- zostawiłam te najbardziej kiczowate) zrobiłam "drinkig game" polegającą na piciu wina, za każdym razem, gdy usta bohaterki będą "pełne", a oczy "błyszczące". Żadnej z nich nie skończyłam na trzeźwo.

Niedawno życie zmusiło mnie znowu do przypomnienia sobie o Grze.
Zaczęło się od smsa od Małżona: "Ładna pogoda jest, idę na spacer, nie zdziw się jak mnie nie zastaniesz w domu. Idę do Bażantarnii.". Pomimo wyraźnego polecenia- zdziwiłam się, że go nie było. Zdziwiło mnie, że mój Małżon, który nie za bardzo jest człowiekiem dziczy, a "Bażantarnia", to nasz lokalny park krajobrazowy. Ponadto nie lubi on spacerować i nie przepada za tuptaniem bez celu.
Najbardziej jednak zdziwiło mnie to, że gdy dotarłam do mieszkania, w którym już wiedziałam, że nie ma Małżona, to zastałam tam chmurę nieznanego zapachu. Bardziej niż "nieznane" przeraziło mnie to, że był to zapach zdecydowanie kobiecy i na pewno niezbyt drogi. Pierwsza myśl była taka, że skoro sprowadził sobie do domu kochankę, to na miłość boską, czemu nie taką z lepszym gustem?! Pełna jak najgorszych przeczuć, ruszyłam w głąb mieszkania, celem "wyniuchania" innych dowodów niewierności małżonka. Ku mojemu zdziwieniu śmierdziało jedynie w przedpokoju. Przy lustrze, nieopodal drzwi. Tak jakby "obca" weszła, poczekała chwilę i wyszła.
Prawie przełykając łzy i upokorzenie, zadzwoniłam do Małżona:
- Czy możesz mi wytłumaczyć, czemu w przedpokoju wali jak w burdelu?- wycedziłam przez zęby. Nie żebym z doświadczenia wiedziała, jak ten przybytek pachnie...
- Aaaa.... nie otworzyłem okna!- zakrzyknął Małżon do słuchawki!- testowałem w przedpokoju dezodorant do potato guna!
"Jaki kurna dezodorant?"- przeszło mi przez myśl. Małżon chyba podświadomie ją odebrał, bo zaraz dodał:
- Wziąłem tego śmierdziucha, co kiedyś od cioci na urodziny dostałaś. Tego co pod zlew wrzuciłaś, bo może się kiedyś przyda!
No tego... już pamiętałam...
Tego, co śmierdział jak cała drogeria, a ja musiałam dokonać aktu "samozasmrodzenia" żeby ciocia się nie obraziła...
Jakie to szczęście, że przydał się Małżonowi jako paliwo do armaty na ziemniaki... Dla wyjaśnienia- lepiej nie odpalać działa w domu. Bardzo byłam szczęśliwa, że Małżon obdarował mnie jedynie zapaszkiem a nie odciskiem ziemniora na suficie.

W zasadzie dzisiejsza lalka też, na upartego, byłaby takim, niechcianym prezentem, bo kupiłam ją na aukcji razem z inną lalką, na której mi wtedy zależało.
Byłam jeszcze wtedy młoda  naiwna, bo sądziłam, że jeśli sprzedawca mówi, że lalki, które sprzedaje są w stanie bardzo dobrym i nie śmierdzą, to ja oczekuję dokładnie takiej zawartości paczki. Pamiętam, że wtedy bardzo się zdziwiłam, gdy z koperty buchnął mi podobny zapaszek, jak tego dezodorantu od ciotki, a bardzo dobry stan, miał się jedynie do tych włosów, co zostały w domu sprzedającej, bo do mnie lalki dotarły nieomal łyse...
Pamiętam też, że tamta pani długo po zakończeniu aukcji wysłała do mnie maila z zapytaniem, czy przesyłka doszła, bo jej nie wystawiłam komentarza, a ja odpisałam, że doszła, ale z komentarzem miałam problem, bo nie da się opisać tego bukietu woni i tej jedynej w swoim rodzaju fryzury lalek...
Cóż, negatywa nie wystawiłam, bo byłam młoda i głupia, a pani nie napisała więcej.

Tej lalki, dla której walczyłam na licytacji, już nie mam...
Z tej, którą Wam chcę pokazać, też niewiele zostało...

Np.: tak wyglądają jej nogi:



A taką karierę zrobiła głowa:















I jak?
Ładna?

Wiem, że tak ;)

No, a jakby ktoś nie wiedział, to tak wyglądała w oryginale:
Barbie Fairytopia Azura Fairy z 2005 roku.


Gdybym ją dostała w takim stanie, to na pewno nie chciałoby mi się robić OOAKa.