Kilka dni przed imprezą, na sali gimnastycznej pojawiły się społecznie wybrane, w drodze sprawiedliwego losowania (czyli ci, którzy byli zbyt tępi by zwiewać lub mieszkali blisko szkoły) grupy i, w zależności od przydział zadania, albo dymali balony albo upinali na suficie wojskowe siatki maskujące.
Dla tych co nie wiedzą- siatka maskująca, to relikt przeszłości, trzymany "na wypadek wojny", który miała na wyposażeniu każda szkoła. Były one w kolorze zielonym i, w pięćdziesiąt lat po zakończeniu działań, składały się już tylko w 90% z kurzu i w 10% ze zdechłych moli.
Dzień przed imprezą, chłopaki podkradali ojcom Old Spice'a i krawaty, a matki kręciły dziewczynom loki "na piwo" albo robiły "tapira". Chodziły pogłoski, że jedna z drugą miały trwałą (no, przyznać się, kto robił!), ale nikt tego nie potwierdził, bo to była przyjemność zarezerwowana dla dorosłych!
Mniej więcej, w tym samym czasie, babcie piekły ciasta i ciasteczka na poczęstunek.
Moja babcia upiekła szarlotkę. Do dzisiaj pamiętam, że miała ona wymiary co najmniej płyty kartonowo-gipsowej:
Metr dwadzieścia na dwa sześćdziesiąt!
Ciasto było ciężkie od jabłek i musiałam je zawieźć na balety taksówką, bo blacha była zbyt wielka i nieporęczna na podróż autobusem.
Na tym wieczorku wybawiłam się jak nigdy przedtem i nigdy później. Nagle okazało się, że moje długie nogi nie są pająkowate, moje króciutkie włosy są lepsze niż wymyślna fryzura i mini to nie był najgorszy pomysł.
Udało mi się zatańczyć szybkiego "przytulańca" z chłopakiem, w którym nie dość, ze wtedy byłam zakochana na zabój, to jeszcze był o głowę ode mnie wyższy, a to zawsze był wyczyn.
Impreza zakończyła się około dwudziestej pierwszej, a ja wróciłam do domu pijana...
Pijana szczęściem, tańcem i atmosferą- wtedy najwięcej procent, na tej imprezie, miały perfumy Pani Dyrektor!
"Wieczorek" odbył się kilka dni przed końcem roku.
Dzień przed rozdaniem świadectw, gdy byłam bardzo zajęta planowaniem ślubu z tym dryblasem od pierwszego tańca, nagle na ziemię sprowadziła mnie babcia, która kategorycznie zażądała zwrotu blachy od ciasta. Choć rzeczy tak przyziemne, jak korekta stanu sprzętu AGD w domu, nie interesowały mnie ani trochę, to zdawałam sobie sprawę, że wściekły pies, którego pchła ugryzła w jaja, nie jest w połowie tak niebezpieczny, jak moja babunia, gdy była zła.
Poszłam do szkoły i stanowczo domagałam się wydania naczynia. "
- A, które je twoje? Hię?- zapytała ta kucharka z grubym nosem.
- Ciasto żeśta żeżarli, a blachy to my musielim pomyć!- dodała ta z brodawką na czole.
Przyznam, że wówczas nie wiedziałam, która blacha jest moja, ani nie pisnęłam, że się do ciasta babci zwyczajnie nie dopchałam i nie uszczknęłam ani okruszka.
W końcu przyszła trzecia kucharka. Taka "Kucharka wszystkich kucharek" i pokazała mi gdzie, na suszarce, stoją blachy i talerze, po które się nikt nie zgłosił.
Pamiętam jak dziś: TRZY identyczne w każdym calu blachy.
TRZY!
IDENTYCZNE!
Krzyk babci do dzisiaj dźwięczy mi w uszach: "Coś mie tu cholero naniosła!?! Dzie moja blacha!?! Dzie? Łokradli mie! Tako blache ponieśli!"
Tak... Babcia też była z zawodu kucharką....
Historia ta nie ma happy endu.
Od tamtego dnia, do śmierci babci minęło jedenaście lat. Długich na tyle, że nakupowałam jej z siedem blach do ciasta. Dużych, małych, głębokich i płytkich. Żadna nie pasowała. Nigdy nie zmyłam z siebie hańby!
Babciu, gdziekolwiek jesteś, odpuść mi już, ja na serio nie wiedziałam, która jest nasza. Wszystkie wyglądały tak samo!
No, a teraz lalka!
I pewnie się zastanawiacie jak mi się uda powiązać tytuł, historię o babci i lalkę?
Ano prosto:
Pewna "Ktosia" dla mnie wyjątkowa osoba, jakiś czas temu namówiła mnie na lalkę i sobie sprawiła identyczną. Ktosia się swoją zachwyciła, a ja... Dość powiedzieć, że zastanawiałam się już nad wymianą, sprzedażą, całkowitą demolką i rozpuszczeniem jej w kwasie. Lalki rzecz jasna!
Iskra nie przeskoczyła. Nie ma miłości pomiędzy mną, a panną.
Ktosia wymogła jednakowoż obietnicę, że w ramach uczczenia urodzin własnych, mam napisać posta, o tym, jak to mi się lalka podoba i absolutnie nie ma opcji, bym się z obietnicy wykręciła. Dodam jeszcze, że Ktosia trzyma lalki w pudłach i bardzo jej zależało na relacji bezpośredniej z "macanka".
O jakiej lalce mowa?
Flashdance Barbie z 2010 roku:
Może, zanim ja zacznę marudzić, to poczytajcie sobie opinię kogoś, komu ta lalka się serio podoba, czyli Ani z DollSecondHand, która w przeciwieństwie do mnie, zna film i umie ustawić lalkę tak, by pozowała.
A to już moja Flaszka:
Czego ja nie mogę znieść we Flaszce to to, że siedzi, patrzy tymi wielkimi oczami, a fryzurę ma taką do rzyci! (No, jak można się śmiać, jak ma się taką fryzurę?! Toż już lepsza była ta trwałą robiona w tajemnicy!)
No loki to jeszcze rozumiem...
Ale ta grzywa na pół czoła!
O taka, o!
Te nogi!- jak u pająka! Nawet posadzić jej nie umiałam! Cały czas miałam wrażenie, że te kopyta są o metry za długie!
A jeszcze Ktosia jęczy: "A gdzie masz sweterek? Co zrobiłaś z tym cudnym, szarym sweterkiem?"
Jak ta moja babcia za blachą...
Nie ma sweterka kurde! Kota zeżarła!
A potem wypluła!
A potem nie chciała żreć na nowo!
A potem na siłę wepchnęłam jej go do gardła! Arghhhhhhhhhhh!
I wczoraj, gdy ta sesja zdjęciowa rodziła się w bólach straszliwych, to na mnie spłynęło objawienie.
Ta lalka na blogu, to ma być prezent dla Ktosi. Za to, że fajna z niej babka. Za to, że jest!
I ja, żeby to zrobić dobrze, to musiałam najpierw Flaszkę polubić.
A żeby polubić, to musiałam przebrać.
I oto ona:
I nawet znalazł się inny sweterek "oversize". I rajty w paski! A wiem, że "Ktosia" lubi rajty w paski!
I martensy! Czerwone!
I wiecie co?- na serio polubiłam tę lalkę!
I już nie mówię na nią "Flaszka", tylko "Ania", bo Ania pierwsza mi pokazała, że ją się da polubić!
I tak naprawdę, ten szary sweterek też nie ucierpiał. Po prostu, inna lalka w nim biega:
STO LAT
M.
http://kawaii-pixel-girl.deviantart.com/