Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

wtorek, 30 września 2014

Post niskich lotów.

Nie miałam ostatnio pomysłów na posta, a tak samą lalkę pokazać? Bez "pitu pitu"? Jakoś nie uchodzi... Co zrobić jednak, jak pomysłu na pisanie nie ma? Trzeba poszukać! Wyjść z domu! Trzeba się rozglądać, bo pomysły na posty mogą nisko latać. Zwłaszcza o tej porze roku.
Zachciało mi się chlebka dyniowego. Pewnie od myślenia zgłodniałam. Trzeba było się udać do sklepu dla biedaków.
Mój błąd, że na zakupy wybrałam się w sobotę. Mój błąd, że w słoneczny dzień ubrałam kurtkę.
Mój błąd, że od razu nie poszłam do warzywniaka...

No to wyglądało to tak:

Stoję w kilometrowej kolejce.
Przede mną- nasi sąsiedzi zza granicy: wąsaty kozak, troje dzieci obciętych na "zaczarowany ołówek" i babuszka w futrze z szynszyli. Zachowują się spokojnie, ale mają dwa wózki wypełnione po brzegi. Za mną- 100% polaka w polaku. Skarpety w sandałach, koszulka "żonobijka", wąsy jak u morsa. W ręku flaszka i chipsy "dla syna". Sok pod owłosioną pachą. Ugh... ja bym tego nie piła...
Wózki "kresowiaków" pomału pustoszeją. "Mors" sapie coraz głośniej, pić mu się chce. No i "kraj jego okradajo! Ojcowizne wynoszo!"
Wykładam na ladę kolejno: dwie bagietki czosnkowe, granat, tic-taki i dynię.
Pani na kasie kasuje leniwie.
- Pyk!- pojechała bagietka.
- Pyk!- druga sunie w ślad za pierwszą.
- Pyk!- granat potoczył się po ladzie.
- Pyk!- drażetki są moje!
- Pyk!- trzy kilo cukierków w czekoladzie zajęło miejsce na rachunku.
- Cukierków nie chcę- mówię do ekspedientki z uśmiechem.
- To po co je pani brała!?!- wybucha nagle tamta.
Nie zrozumiałam dowcipu.
- Nie, wcale nie brałam cukierków- pokazuję palcem na kasę, gdzie jak byk czekoladowe smakołyki widnieją i straszą mnie ceną.
- Proszę pokazać torbę- słyszę i nie wierzę - mogła je pani do torby schować, ja tu nie mogę wszystkich pilnować!
- Że co?! Że jak?! Łodefak?! Babo, co ty wciągasz?! Daj mi trochę!- chciałam krzyczeć, ale się powstrzymałam.
Zrozumiałam, że z maszyną na kasie nie wygram.
Uśmiechnęłam się jak najbardziej szeroko i szczerze. Żal mi było jedynie "Morsa" i innych ludzi w kolejce.
Demon oszalał.
- Cztery rzeczy- powiedziałam pokazując na ladę- DWIE bagietki, w JEDNEJ torbie. GRANAT. TIK TAKI i D-Y-N-I-A- ostatnie słowo przeliterowałam. Zdjęłam plecak. Teatralnie zajrzałam do środka i mówię- PLECAK, a w plecaku.... O NIE! Lalka! Zeżarła mi trzy kilo cukierków czekoladowych!
Niestety byłam mocno wkurzona, więc trochę urwało mi od impetu.
- Czyli co? Wycofać to muszę?- spytała kasjerka flegmatycznie, niewzruszona.
- Acha!- prychnęłam tylko.
Sprzedawczyni wykonała telefon, przyleciała jakaś druga, wycofały cukierki i się zaczęło: "Heleeeeenaaa!! Jaki jest kod na dynię? Po nie wiem?"
"A 666 próbowałaś?!"
"Taaaaak, ale to na rybę jest!"
"A to nieeee wiem!"
W końcu znalazł się ktoś kompetentny- kierownik ponoć. Kod podano, wstukano na klawiaturę i... BAM!
... trzy kilo cukierków w czekoladzie!
{Fanfary!!!}
- Weźmie pani tę dynię i jebnie kierownikowi- poradził "Mors" po tym, jak się poddałam i zostawiłam zakupy na ladzie. Żałuję, że nie skorzystałam z jego propozycji.

W sumie, potem przestałam się dziwić temu otępieniu ekspedientki. Mój kumpel, który pracuje na kasie, w innym supermarkecie, mówił mi, że obojętność i wyłączenie mózgu, to jedyna droga do zachowania zdrowego rozsądku. Bo, jak  mi tłumaczył, można ocipieć, gdy klientka przynosi wyrwany wieszak z ekspozycji i domaga się jego sprzedaży, bo jakiś dowcipniś przykleił do niego kod kreskowy od pomidorów...

Dynię kupiłam pod domem.
Chlebek upiekłam i pożarłam wraz z Maślakiem.

Macie przepis:

Chlebek dyniowy:

Kolor porn! Food porn! Porn, porn, porn!


Składniki: 300 g miąższu dyni, 4 łyżki wody, 500 g mąki, 1 opakowanie suchych drożdży (7 g), 2 łyżki płynnego miodu, 3 łyżki mleka, 1 łyżka soli, 100 ml oleju, szczypta cynamonu
Suche składniki (czyli mąkę, drożdże, cynamon i sól) mieszamy w misce, w której będziemy wyrabiać ciasto. (Ja ułatwiam sobie życie i najpierw mieszam mikserem z założonymi "świderkami", więc micha niech będzie dość szeroka).
Dynię obieramy i kroimy w kawałki. Wrzucamy do garnka, wlewamy cztery łyżki wody i dusimy aż będzie miękka i da się bez problemu rozgnieść widelcem na mus. 
Do takiej uduszonej dyni dodajemy miód (najlepiej płynny, ale w gorącej dyni i gęsty się rozpuści) olej i na końcu mleko. Mieszamy i ucieramy na gładką masę. Przy okazji lekko studzimy.
Wlewamy mus dyniowy do mąki i mikserem zaczynamy wyrabiać. Najpierw na wolnych obrotach, potem można szybciej. Ale i tak, finalnie, trzeba chlebek zagnieść ręką, bo ciastro drożdżowe lubi być głaskane i klepane.
Wyrobione ciasto odkładamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Niech odpocznie sobie z 40 minut. A my ten czas wykorzystajmy do nagrzania piekarnika.
Wyrośnięte ciasto przekładamy do blaszki. I pieczemy przez 45 minut w temperaturze 200 stopni.
Wiem, że to niezdrowo, ale my pożeramy je jeszcze ciepłe!
Chlebek nie wyrasta bardzo wysoki, bo jest ciężki, ale za to cudownie się klei.
W razie co, to ja uczyłam się go robić z tego przepisu: przepis na chlebek dyniowy, ale piekłam to ciasto już tyle razy, że przepis zmodyfikowałam tak, by pasował pod moją rękę.
Fotek nie mam.
Nie zdążyłam ;)

No dobra... kłamałam (to jest ten tytułowy żart niskich lotów)- powiedziałam kasjerce, że w mojej torbie siedzi żądny krwi (cukierków czekoladowych) gremlin a nie lalka...

Przepraszam, za wprowadzenie w błąd!

Ale gdyby była to lalka, to na bank byłaby to:



Oczywiście zakupiłam moją lalkę, bez tej narośli w postaci Kena i bez ceratowych portek. Dzięki temu mogę się cieszyć piękną lalką, którą mogłam się bawić do woli!


A raczej mogłabym gdyby nie jej "defekt".
Jak?!? No jak można dać lalce łapy od Model Muse, sztywne jak kije, z dłońmi jak wiosła i nogi od fashki (albo pivotal, ja tam nie rozróżniam), które rozjeżdżają jej się we wszystkie strony?!

Ech... Mattelu, Mattelu...
Kiedyś się pogniewamy!


Zwykle, kiedy widuję tę lalkę, to ma ona drapieżną i rockową stylizację. A ja odnalazłam w Harley delikatną, jesienną duszę i, w swej lekkiej wersji przemawia ona do mnie bardziej, niż ta z zamysłu fabrycznego.


A kuku!

Reumatyzm wykręcił mi ręce!!!




Próbuję stać, ale tylko udaję!









Nogi się pode mną uginają!

Padam na pysk!


Harley to kolejna moja lalka, która ma mold Aphrodite.
Podobnie jak np.: Klimt Barbie


"Klimtka" ma odwrotną "chorobę"- ruchome ręce i sztywne nogi. Tę wersję bardziej lubię!

Ps: niech ktoś powie pani od "Rozmów w Toku", że ja chętnie z nią porozmawiam! Zgodzę się na wszystko, byleby dali mi taką zajebistą perukę i sztuczne okulary! Nawet opowiem, że zbieram lalki, bo nie stać mnie na kanapę!
Oprócz lalek zbieram też martwe gołębie z dachu, może załapię się na inny odcinek? 
Ja chcę do TV!!

wtorek, 16 września 2014

Opowieści podarowane: Każdy facet powinien mieć swojego Ziutka!

Zasadniczo tym postem chciałabym zacząć pewien cykl historii i opisywać w nim rzeczy, które mnie bezpośrednio nie dotyczą, ale są warte uwiecznienia. Nie raz pokazałam, że w moim przypadku "cykl", to jeden post właściwy i trzy posty tłumaczenia, dlaczego nie ma kontynuacji, więc nie przyzwyczajajcie się zbytnio.
"Opowieści podarowane" to historie które zasłyszałam od kogoś i choć wydają się nieprawdopodobne, to wiem, że zdarzyły się naprawdę i grzechem jest ich nie zapisać.

Lubię słuchać ludzi. Uwielbiam wręcz. W autobusach przysłuchuję się bezładnej paplaninie, próbując wyłowić pojedyncze zdania, "strzygę" uszami w kolejce do lekarza i na poczcie. Mam coś takiego w twarzy, że ludzie sami przychodzą i mi się zwierzają.
Co prawda, czasem trafiają się historie zwyczajnie niesmaczne, jak na przykład opowieść o zanikających cyckach, czy paskudnych chorobach. Czasem jednak trafia się taka perełka, że aż nie wierzę. I cieszę się, że ją mam!

- Każdy facet powinien mieć swojego Ziutka!- rzuciła kiedyś przy piwie wspólna koleżanka moja i Małżona. "Ziutka" czyli przyjaciela płci męskiej. Gotowego oddać życie za kumpla. Oddanego i wiernego. Historia może zatrzeć jego imię, wygląd czy pochodzenie, ale pamięć o czynach pozostanie na zawsze zapisana na kartach dziejów i opowiedziana "ludziom dla nauki". Małżon swojego "Ziutka" poznał jeszcze w liceum. Ich miłość wzajemna przetrwała lata szkolne i studia. I nawet mnie. Razem grają w planszówki, na Xboxie i jeżdżą na gokartach. Kiedyś byłam diablo zazdrosna, ale przeszło mi, gdy urodził się Maślak. Dzisiaj traktuję "Ziutka", jak nieszkodliwe zwierzątko domowe, które nie umie kroić chleba prosto, wyżera Nutellę łyżką ze słoika i jest w stanie zjeść KAŻĄ ilość pieczonych ziemniaków. Sądzę, że ich miłość dopiero się rozkręca i jeszcze wiele przed nimi. Tym bardziej, że "Ziutkowi" dopiero co urodziła się córka i nie może poświęcać Małżonowi tyle czasu, co kiedyś, choć bardzo się stara, by przyjaciel nie czuł się przezeń porzucony. Nie ma tego złego, jeszcze nad kołyską Młodej postanowiliśmy, że Maślak się z nią ożeni i w ten sposób staniemy się jedną, wielką rodziną! A jak nie zechce?- Nie ma takiej opcji! ;)
Mój szef też ma "Ziutka". Ich przyjaźń jest najpiękniejszą i najtrwalszą męską przyjaźnią, jaką kiedykolwiek widziałam. Są parą idealną, doskonale dobraną i niesamowicie pokraczną. Jeden jest wielki jak niedźwiedź, obdarzony męskim aksamitnym głosem i bujną czupryną w kolorze słomy. Drugi jest mały, niepozorny, cichy jak mysz i łysawy. Znają się chyba od piaskownicy i są bardziej braćmi, niż zrodzeni z jednej matki dzieci. Szef i "Ziutek", czyli Florian dorastali na jednej dzielnicy, chodzili do jednej szkoły i spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Kiedyś, gdy już byli w wieku prawie dorosłym, pojechali większą grupą na biwak nad Zalew Wiślany. Wzięli piwo, wzięli panny, wzięli gitary i namioty. Wzięli i się pochleli. Jak to nastolatki, bez opieki rodziców. Szef mój (wówczas dwumetrowy dryblas, o płomiennym oku i dandysowskim loku) dostał kosza od panny, na której chciał wywrzeć ogromne wrażenie, za pomocą swojej gry na gitarze i z żalu postanowił... się utopić. Tak, postanowił skrócić swoje męki miłosne, w odmętach zalewu. Wiem, głupie to, nie mnie to oceniać, ciągle pamiętam, jak pokręcone są umysły nastolatków.
Najpierw siedział przy ognisku, nabzdyczony jak indyk przed świętami. Potem trochę poklął, a potem oświadczył, że ma złamane serce i idzie ze sobą skończyć. I poszedł w stronę wody. Nie umiał wtedy pływać i nie rzucił się w fale. Po prostu szedł przed siebie. Zalew Wiślany, ma to do siebie, że średnia jego głębokość to 2,7m. W praktyce oznacza to, że wchodzi się do wody, idzie i idzie, a woda sięga do kolan. Miejscami trafiają się połacie mułu i roślinności, ale nie ma fal, nie ma podwodnych prądów i tego typu niespodzianek. Owszem, da się tam utopić (jak i w wannie) ale wymaga to albo totalnego braku wyobraźni, albo wyjątkowego pecha.
I tak sobie szedł i szedł, ten mój szef, aż wytrzeźwiał i stwierdził, że panna nie jest warta ani dramatycznego zgonu, ani nawet zapalenia płuc. Postanowił wrócić. Mówił, że nie było go godzinę, może dwie.
Kiedy doszedł do obozowiska, okazało się, że wszyscy poszli spać. Wszyscy poza wiernym Florianem, który siedział przy ledwie tlącym się ognisku, walczył z prawym butem, który nie chciał trzymać się na lewej nodze i żałośnie zawodził:
- Jaaaaaaaaaareeeek! Nie idź się topić! Jaaaaarek, ja Cię uratuję! Przyjacielu drogi! Nie idź!!! Jaaaaarek!- po ostatnim, rozpaczliwym okrzyku, Florian spróbował wstać, ale w pijackim amoku zaplątał się we własne nogi i padł obok ogniska.
Niedoszły topielec pozbierał swojego kumpla z ziemi, a ten nadal zapewniał, że idzie go uratować, tylko buta ubierze. Nie przekonało go nawet to, że "topielec" stoi przed nim żywy, choć mokry i zziębnięty. Przekonało odebranie butów i męski kuksaniec. Wtedy Florian uwierzył i po raz kolejny wygłosił deklarację psiej wierności.
Na moje nieszczęście widuję Floriana dość często, a wyobraźnia uparcie podsuwa mi jego obraz- siedzącego przy ognisku i walczącego i opornym obuwiem. I Szefa, który próbował się utopić w wodzie do kolan...

Nie przepadam za Zalewem Wiślanym jako miejscem wypoczynku. Woda jest za płytka, komarów za dużo...
Nie da się jednak ukryć, że miejscem do fotografowania jest zacnym:


I to właśnie tam, przed moim urlopem, zabrałam Popkę:




Popka jest dość rzadko spotykaną lalką o ciele pivotal, a w swej "rodzinnej formie" wyglądała tak:


Gold Label

Moja lalka dotarła do mnie jedynie z pierścionkiem i w butach, ale ani jedna ani druga część garderoby mi się nie spodobała na tyle, by ją na dłużej zatrzymać.
Sama lalka też jest urody dość dyskusyjnej i wzbudza mieszane uczucia w ludziach, którzy ją oglądają na żywo.
Ja ją lubię.
Jest chuda jak anorektyczka. Ma słitaśny dziobek i fryzurę na pazia. Jej szponami można by grabić grządki.
Jest tak cudownie, karykaturalnie przerysowana, że nie mogę uznać jej za brzydką.
















Duh!




Minnie Mouse rozpacza nad chudością lalki, która ją nosi!

Muszę ze smutkiem stwierdzić porażkę na tle ustawiana lalek do fotek. Zazdroszczę ludziom, którzy nawet z klocka drewna, jakim jest np model muse, umieją wykrzesać życie. Jak widać na powyższych fotkach, ja nie umiem tego zrobić nawet z lalką mobilną. Moją zmorą jest ustawianie lalek tak, by nie wyglądały, jak wystrugane z mydła. Popkę udało mi się wbić w piasek, ale jak nie mam takiej pomocy...
Ech!


I jeszcze na zamknięcie tematu "Ziutka":

Wszyscy w pracy myśleliśmy, że już wiemy wszystko o uczuciu łączącym Szefa i Floriana.
Myliliśmy się.

Niedawno Florian wpadł w interesach.
Posiedział, pogadał, kawę wypił.
Szef odprowadził go do samochodu, upewnił się, że przyjaciel zapiął pasy, i że żadna cegła mu na głowę nie spadnie. Potem poszedł do kuchni, by zza szyby, dyskretnie obserwować wyjazd pojazdu przez bramę.
Wyobraźcie sobie reakcję moją i kolegi, gdy nagle usłyszeliśmy dochodzącą z pomieszczenia pieśń:

"... Floooooooooooooooooooorian!
You don't have to wear that dress tonight!
Floooooooooooooooooooorian!..."

Zupełnie w rytm piosenki dobiegającej z radia:


Moja mina- bezcenna!
Komentarz kolegi- jeszcze bardziej:
- A ty, czy masz takiego przyjaciela, któremu śpiewasz pieśni pożegnalne?

A wy macie?

*Florian oczywiście nazywa się inaczej, ale podobnie

poniedziałek, 8 września 2014

Logika vs Zombies

No, to lato za nami i zgodnie z obietnicą powracam do żywych. W najbliższych dniach ogarnę zaległości blogowe, rozejrzę się za nowinkami i poudaję, że moje "niebycie" było powodowane chorobą, a nie lenistwem.

Młode uzyskało ostatnio pozwolenie na samodzielne eksplorowanie podwórka za domem. Nielicha to sprawa dla czteroletniego człowieczka. Szybko okazało się, ze podwórko zamieszkałe jest przez inne trolle w podobnych gabarytach i mówiące tym samym językiem.
Jest Kewin*, który ma wygląd chochlika i uroczą buzię. Pomimo pretensjonalnego imienia, jest słodkim i grzecznym dzieciakiem, i ma normalnych i wesołych rodziców. Jest Ania- nieco pulchna dziewuszka, która zapewne wyrośnie na ładną kobietkę, a na razie broi za czterech wyrostków. Jest "Pipek"- chudy i nieco niepełnosprawny nastolatek, który gnębiony w szkole za odstający od reszty wygląd, jest opiekunem młodszej gromady i uwielbiany przez nich jak łagodny, starszy brat. Są wnuczki sąsiadów, których imion nie sposób mi zapamiętać, jak i ich rozróżnić, choć nie są bliźniaczkami.
No i Maślak- nieśmiały, dopiero od niedawna mówiący i zupełnie twardo stojący na ziemi, broniący plastikowym pistoletem całej bandy, przed hordami zombie i smoków, które czają się w każdych krzaczorach.

Zanim zdecydowaliśmy się na samodzielne wyprawy Młodego na podwórko, to oczywiście chodziliśmy tam z nim. To znaczy, chodził Małżon, bo ja nadal jestem "persona non grata" w wojenkach z sąsiadami. Stopniowo udział Małżona w budowaniu babek z pisaku był coraz mniejszy, a większy udział Maślaka w zabawach z rówieśnikami.
Stopniowo powstawały też WIELKIE ZASADY:

- Nie chodź sam w stronę ulicy (to jest od frontu bloku nie chodź.)
- Mów wszystkim "dzień dobry"(nawet po dwadzieścia razy, do porzygania! Niech wiedzą jaki jesteś dobrze wychowany!
- Jak musisz mnie wołać, to chodź tu, pod te zielone drzwi garażu i krzycz w tamte okno! (a nie drzesz paszczę jak dziki, z drugiego końca podwórka i ja zaraz myślę, że Cie mordują.)
- Nie bierz cukierków, ani w ogóle niczego od obcych! (a jak Ci ktoś coś proponuje to biegnij pod zielone drzwi. A najlepiej nic nie bierz. Udawaj niemowę.)

Młode na każde pouczenie reagowało tak samo- kiwaniem głowy i powtarzaniem: "No weś mama, rozumiem! Nie jestem dzidziuś"

I tak sobie chodził, wracał, chodził, wracał, aż jednego dnia...

Młode wraca z podwórka i prawie go nie widać zza wielkiego jabłka, które konsumuje aż mu sok cieknie po brodzie, a uszy się trzęsą tak, jakby owoc był mityczną ambrozją.
Ponieważ, ja miałam niegdyś epizod w życiu, z którego nie jestem dumna, a mianowicie obgryzałam każde znalezione jabłko i gruszkę- nawet te znalezione na ulicy, a nie tylko pod drzewkiem. Doskonale wiem, jak dzikim stepem galopuje wyobraźnia dzieciaka. Miałam osiem lat, a babcia święcie wierzyła, ze od "zielonych" jabłek boli brzuch, więc miałam całkowity zakaz spożywania świeżych owoców. Zakaz ominęłam na swój sposób, obrzydliwy przyznać muszę. Jest mi wstyd, ale jestem bogata w doświadczenie życiowe.
Nagle przeraziło mnie, że Maślak mógł wpaść na podobny w swojej prostocie i jednocześnie idiotyczny pomysł. Geny i te sprawy...
- Młode, skąd masz jabłko?- pytam, siląc się na obojętność, choć boję się, że powie, że pod śmietnikiem znalazł, albo że "samo przyszło".
- Pani Sonsiatka mi dała- odpowiada Młode. Brudnym paluchem zaczyna wydłubywać pestki na podłogę, a potem łapę wyciera w koszulkę, jeszcze rano białą.
- A jak ta pani wyglądała?- próbuję dociec, czy to nie pani Kwiecień**, przypadkiem nie próbuje otruć mi progenitury.
- Miała taaaakie włosy- Młode wykonuje nieokreślony gest wokół głowy- czarne! I psa miała. W tym samym kolorze- pestki zostaję wdeptane w dywan, a ja na chwilę tracę rezon, bo własnie widzę, że można jednocześnie jeść jabłko i dłubać w nosie. Sztuka tyleż trudna do opanowania, co hipnotyzująca w przekazie.
- W tym samym kolorze co włosy?- pytam, jednocześnie próbując sobie przypomnieć czy szczuropies Kwietniów jest czarny, różowy czy w ciapki.
- Nie, noooooo...mamoooo... co jej bluzka***- wyjaśnia Maślak- miała bluzkę i psa w tym samym kolorze. Mogę iść się bawić na tablecie? W zombie****?- ponieważ widzę, że stan skupienia Młodego jest daleki od stałego, to na szybko decyduję się na ostatnie pytanie:
- Młode, a co Ci mówiłam o braniu jedzenia od obcych?- usiłuję zrobić groźną minę. Minę "Matki Polki Zatroskanej". Niestety groźna to ja jestem jak koszatniczka, na cukrowym haju i Maślak doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ja niestety też.
- No... żebym nie brał CUKIERKÓW!- powiedział Młody, rzucił ogryzek na stół i poszedł grać na tablecie, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.
Zdeptał mnie logiką i zatańczył salsę na moim trupie. W niebieskich kaloszach!

 ****Plants Vs Zombies - ukochana gra Maślaka, Małżona i moja też! Polega na ochronie naszego ogródka warzywnego przed hordą krwiożerczych wege zombie. 
To prawie jak ochrona czereśni przed szpakami, ale można do szkodników strzelać z kukurydzianego działa.


Zombie Katapultowy- strzela kapustą. Zwany przez Maślaka "Zombie Dziadkiem"- wcale nie przez podobieństwo figury u obu panów ;)

A teraz do rzeczy! Lalka!

Przyznam, że zawirowania zdrowotne sprawiły, że lalkowanie było dla mnie raczej rutyną, niż przyjemnością i miałam na nie tyle ochoty, co ginekolog z dwudziestoletnim stażem na seks z żoną. Bogom dzięki nawiązałam miłą znajomość, z miłą panią doktór, która za pomocą miłych białych tableteczek rozwiązała mój problem z wegetacją i "nicmisięniechcyzmem". I okazało się, że świat jest jednak kolorowy, a lalki są fajne, a na szafie leżą w trumienkach cudeńka i czekają na rezurekcję. Jak te zombie w grze Maślaka. Logika nakazywałaby zostawić je zostawić na wieczny spoczynek, bo lalki w pudłach nabierają wartości, jak wino. Serce jednak rządzi się nie logiką, a chaosem.
Na pierwszy ogień poszła lalka, którą kupiłam, bo jestem łasa na nowe moldy w kolekcji. W zasadzie nie mam już wishlisty, kupuję co mi w oko wpadnie, a najbardziej cenię te lalki, które są troszkę bardziej oryginalne, niż inne. Dlatego też zdecydowałam się na lalkę z moldem Pazette, który jest stosunkowo nowy i póki co zarezerwowany dla lalek kolekcjonerskich, takich jak np:




Cóż, chciałabym powiedzieć, że udało mi się kupić, którąś z powyższych lalek, ale byłoby to kłamstwo wierutne.
Skusiłam się na "ekonomiczną" wersję "pazetki", czyli:

Holiday Barbie AA z 2013 roku


Nie będę ściemniać. Pierwsze wrażenie, to było głębokie i bezbrzeżne: "meh..." Żeby nie powiedzieć- rozczarowanie. Laka ginęła w powodzi bieli sukni, która natychmiast została ochrzczona przeze mnie "bezą" i była głównym powodem odłożenia lalki na półkę.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, po pół roku leżakowania, trafił mi się chętny na kieckę i to zmobilizowało mnie to wyjęcia panny z trumny.

No powiedzcie sami, czy można było polubić coś, co tak wyglądało:

 Meh...

Meh...

Meh...

Meh...

 Meh...

Meh...

Rzep!
Meh...

Beznadziejność powyższych fotek jest adekwatna do wielkości odczucia "meh". Najbardziej ucieszyło mnie to, że beza była zapięta na rzep, byle jako i badziewnie, ale nie musiałam rozcinać sukni, żeby wydobyć z niej lalkę.
Naga Holly (bo tak ją roboczo ochrzciłam) sprawiła, że serce mi drgnęło.
Po wyrzuceniu okropnych, odpustowych, srebrnych kolczyków, nagle zaczęła przypominać mi egzotyczny owoc. Niekoniecznie ładny, niekoniecznie apetyczny, ale szalenie ciekawy!
Tego samego dnia popędziłam do Pepco, gdzie bez mrugnięcia okiem zakupiłam Nikki z Dreamhouse, a musicie wiedzieć, że od eonów, nie kupiłam lalki tylko dla ciała! W domu, niezwłocznie przesadziłam łeb Holly na "nowe" i okazało się, że magia lalek nadal silnie na mnie działa. Jedyne, czego potrzebuję, to ciekawa modelka:






















Moje dwie koleżanki, które miały okazję oglądać fotki Holly jako pierwsze, zgodnie stwierdziły, że lalka im się nie podoba. Główne zarzuty były takie, że jej szczęka jest nieco zbyt męska, a sama lalka przypomina troszkę konia.

Męskość widzę, jak najbardziej i nawet to mi się w niej podoba. Holly przypomina mi drapieżnego kota, a na pewno wydaje mi się bardziej dojrzała, niż inne lalki. Jak taka dorosła, pewna swej urody kobieta sukcesu, która ma w nosie co inni o niej mówią. To siła, a nie testosteron!

Konia?
Ne...
I nie sądzę, że ktoś by uznał Holly za bardziej męską i końską jak Pusię. "To se ne da!" - jak mawiają bracia Czesi:

Ihaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!


No więc, Młode wróciło do przedszkola, ja wróciłam do pracy. W ciągu tygodnia nadrobię komentarze i zacznę bywać na salonach.

I pochwalę się- słoneczne lato sprawiło, że mam więcej piegów niż kiedykolwiek!!!

* Imiona dzieci zmienione, choć na mocno podobne.

** Nie wiesz kto to pani Kwiecień?- Moje Nemezis!
Poczytaj sobie o niej tu: http://zapieczlotych.blogspot.com/2012/11/jak-dobrze-miec-sasiada-choc-wolaabym.html
i tu: http://zapieczlotych.blogspot.com/2013/07/taki-tam-zwyky-zbieg-okolicznosci.html

*** Jak się później okazało bluzka była zielona, a pies chwilę wcześniej wytarzał się w stercie świeżo skoszonej trawy.
Logika vs Matka- 2:0

Meh Onomatopeja angielska oznaczająca niechęć, zniechęcenie, obojętność.

- Idziesz do pedagoga?
- Meh.

- Jak minął dzień?
- Meh...