Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1998. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1998. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 września 2016

Jenga

- Panie Doktorze! Boli mnie głowa! Chyba mam migrenę...
- Migrenę, Icek, to mają królowe.Ciebie to po prostu łeb napierdala!


Co powyższy sucharek ma wspólnego z tytułem posta?- Jenga to taka gra, gdzie buduje się wieżę, a potem wyciąga jej pojedyncze elementy, aż wieża się zawali.

Jeb, jeb, łubuduuuuuu!
Ło matkoooooooooo!
Łoo Panie! Kto to panu tak spierdolił!!

Mój codzienny dzień, to taka chybotliwa wieża, a migrena to pojedyncze klocki.
Wystarczy niewiele- coś zjem nie tak, za bardzo się ucieszę, za bardzo zasmucę, źle stanę, za mało ziewam, za bardzo się śmieję- nie dużo potrzeba i już PannaM bierze mnie w swoje macki! 
Łeb naparzał mnie we wszystkich, ważnych momentach życia: czy to ślub, czy urodzenie Maślaka- wszystko jest naznaczone obecnością niechcianego gościa.
Nie, no- jasne, radzę sobie. Jestem weteranem w "wyścigach z migreną". Wiem co ją wywołuje, co robić, czego nie robić i takie tam...
Ale jak można żyć nie jedząc ryb, czekolady i sera? Nie pijąc wina, kawy i soków cytrusowych? Omijając zapachy i unikając hałasu?
Ano nie da się.

Czasem tylko "puka" mnie od środka czaszki, gdzieś za okiem. Nie mocno, takie miarowe: "stuk, stuk", a ja dzielnie się powstrzymuję od "odpukania" młotkiem w bolące miejsce. Bo wyobraźcie sobie, jak wkurwia takie, lekkie stukanie, gdy trwa trzy dni.
Jest też druga opcja- ból jakby z trzewi piekieł, który nie pozwala stać, siedzieć i leżeć, ale za to zmusza do rzygania nawet tym czego się nie zjadło. Wtedy też aktywują się supermoce jak "nadsłuch"- słyszy się jak chomik trawi ziarno. "Nadwęch"- czujesz jak sąsiadka z innego bloku piecze ciasto. I "nadwzrok"- najlżejsze światło wypala ci oczy.

Komuś, kto tego nie przeżył, trudno jest zrozumieć, że czasem boli tak, że ma się ochotę wyć i gryźć, że gdyby ktoś przyszedł i powiedział: "Masz tu ciepłe, świeże i parujące końskie łajno, zjedz je, a przestanie boleć w ciągu minuty", to jedyna, słuszna odpowiedź byłaby: "A mogę je zjeść z keczupem?"

No, ale ja wcale nie o tym.

Zasadniczo moje zniknięcie, tym razem spowodowane było przez Małżona.

Wiecie- zaczęły się wakacje, słoneczko przygrzało, dziecię przedszkole skończyło, a Małżon spadł ze schodów i złamał nogę.
Lewą stopę konkretnie.
Tą odpowiedzialną za sprzęgło, pedałowanie i chodzenie- rzecz jasna.
I wakacje psu w dupę.

Maślak siedział u babci, a ja siedziałam na stołku głowy rodziny. Jeździłam, załatwiałam, kupowałam i klęłam.
Czemu?- bo na serio, ale to na serio, nie ogarniałam tej kuwety.
Wracam do domu i widzę kota, siedzącego przy pustej misce. Ok, żarcia nie ma, trudno- będzie żreć łskasa. Purinę "się kupi" jutro.
Następnego dnia, wracam z Puriną- nie ma żwirku, o czym świadczy solidna i zdrowa kocia kupa nawalona na środku kuchni. Mój błąd- nie zajrzałam do jej pudełka. Ja też nie chciałabym kroić do brudnego kibla.
Skończył się proszek do prania i kostki do zmywarki. Kupiłam. O płynie do płukania i soli zapomniałam.
Kupiłam mięcho do kanapek, nie kupiłam chleba.
Zabrałam Maślaka na basen, nie zrobiłam prania.
Zrobiłam pranie, nie poszłam na piwo z koleżankami.
Wewnętrzna "ja" wyła, gryzła i kopała. Wewnętrzna "ja" to suka.

Małżon swój stan znosił dzielnie i z godnością. Pomiędzy bajki można włożyć historie o facetach, co umierają, jak są chorzy. Dzielnie kuśtykał po domu i nawet pomagał karmić chomika.
Niestety, nawet on poległ, gdy przypadkiem, w nocy, zerwał się przez sen z łóżka i postanowił pobiec.
Cóż... świeżo połamana noga odpowiedziała bólem, a Małżon odpowiedział wrzaskiem. Ból w nodze nie ustąpił, pomimo nafaszerowania chłopa nurofenem i miłoscią. Dwie godziny później, Małżon nadal wył, a ja nie mogłam spać. Poczłapałam do niego, fachowo spojrzałam na zakutaną w bandaże kończynę. Ojojałam* i jak to nie pomogło, to zadałam to fundamentalne pytanie: "Czy gdyby ktoś dał Ci ciepłe, parujące końskie łajno i kazał zjeść żeby przestało boleć, to byś zjadł?"
Małż spojrzał na mnie "biednym" wzrokiem i pokiwał głową.
- Gratuluję, twoja noga ma migrenę!- powiedziałam, nie bez mściwej satysfakcji. O trzeciej nad ranem "wewnętrzna ja" staje się "zewnętrzną ja".
I tak noga Małżona stała się kolejnym klockiem w mojej Jendze...

Oczywiście złamana noga, magicznie nie sprawiła, że dostałam dyspensę od migrenki. Po prostu gryzłam swoje prochy, jak dropsy i starałam się żyć normalnie.

Nawet raz porobiłam parę fotek:














Lalka, którą Wam prezentuję, to Barbie AA z zestawu: Giggles's Swing Barbie i Kelly z 1998 roku.

"Chichocząca-huśtająca się"
Nie wiem co oni ćpają, ale chcę troszkę.

Lalka ma w brzuchu mechanizm, który sprawia, że "się chichoce", ale przyznam, że nawet przez chwilę nie chciałam sprawdzić, czy ów działa. Są rzeczy, które lepiej pozostawić uśpione.

Jak widać, na załączonych obrazkach, lalka jest osadzona na ciele lalki "made to move" i jest to moje pierwsze i jedyne ciało tego typu w kolekcji. Jasne- jest super! Lalka się gnie i wygina jak piskorz, ale aż taka ruchomość jest nie dla mnie. Po ostatnim obcowaniu z lalkami Mattel, już wiem, że szczytem marzeń dla mnie, jest lalka, która potrafi zgiąć nogi. Tyle i aż tyle. Za dużo gięcia, za dużo problemów. 
Za to od dawna miałam "chcieja" na tę, konkretną lalkę. Przepadam za moldem Christie, ale nie za bardzo lubię go w kolorach lat 80tych i 90tych. Jak widać ta, konkretna lalka, dobrze się sprawdza w dzisiejszych stylizacjach.

I to by było na tyle. Kończę, bo czuję, że gniecie mnie za lewym okiem i czuję, że szef na górze zaparzył kawę. 
Kolejny klocek wypadł, a wieża się chwieje...

*




środa, 25 marca 2015

Tajemnice babskiej torebki.

Jeździłam ostatnio z instruktorem po mieście. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, godzina wczesna, więc żadna "kamikadze staruszka" nie próbuje wpierdzielić mi się pod koła. No sielanka i sam miód po prostu... Ponieważ swoje już wyjeździłam i w aucie czuję się dość pewnie, to mogłam sobie pozwolić na niezobowiązującą rozmowę z moim pasażerem. I tak sobie gawędzimy, o pogodzie, polityce i cenach jajek przed świętami i dyskusja samoczynnie przeszła na temat wszystkim "Prawdziwym Polakom" bliski, czyli remonty. Pan W. budować się będzie. Teścia ma "co się zna", ma czas i zdrowe ręce, zaprawę może mieszać, a ja "się znam", bo "w tym siedzę", więc rzucam tylko darmowymi poradami. Po sześciu latach pracy w zawodzie, na budowlance znam się tyle, co rozróżniam kielnię od szpachelki i wiem, co ma wspólnego "narożnik" z "kornerem". Zaiste- głęboka i wszechstronna wiedza!
A pan W. się rozkręca...
A po ile to, a po ile tamto, a lepsze to czy owo... A teściu chce, a żona nie...
Głowa mnie już boli, grupa przedszkolaków wtargnęła na jezdnię, za mną jakiś idiota trąbi, chce wysiadać, rwie się do rękoczynów, a ja zaraz wyjdę z siebie i pójdę na piechotę.
Pan W. pyta czy papa to nadal jedyny sposób izolowania tarasu przed przeciekaniem, samochód zdechł na środku drogi.
- Panie W, zamilknij pan w końcu!- proszę stanowczo- Zaraz panu powiem, jak się hydroizolację tarasu robi, ale daj mi pan wyjechać z tego, cholernego skrzyżowania!
Kluczyk, sprzęgło, pierwszy bieg. Pisk hamulców i już mnie nie ma! Won z drogi przedszkolaki! Wąchaj spaliny, bucu z mercedesa!
Zajeżdżamy na parking. Pan W. zastygł w oczekiwaniu.
Sięgam po plecak. Grzebię.
Grzebię...
Jeszcze trochę grzebię...
Wyciągam ulotkę i próbkę.
- Masz tu pan jak się powinno kłaść hydroizolację! Tu jest instrukcja, tu jest opis, cennik i pokazówka!- kładę mu to wszystko na desce rozdzielczej.
W oczach pana W. tańczą wesołe chochliki.
- Pani to wszystko w plecaku nosi? Taka agresywna polityka firmy widzę!- śmieje się i widzę, że zapuszcza żurawia w czeluście mojej torby- Co pani tam jeszcze upchała?
Udaje mi się zachować częściowo kamienną twarz:
- Dwie pary spodni dziecięcych i dwadzieścia kisieli- odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Czemu aż dwadzieścia?- pyta W. spokojnie.
- Bo lubię kisiel.- mówię. I to też szczera prawda!

Nigdy nie miałam prawdziwej torebki, jedynie jakieś "nosidła" co ją udawały. Zawsze łażę z plecakiem, bo jest wygodniejszy na rower i pasuje do trampków.
Czasem, gdy w pracy zastój, to zabawiam moich kolegów, wyciągając z plecaka wszystko, co się tam nazbierało i zawsze zadają mi pytania: "A skąd to Ci się tam wzięło?" oraz "A po co Ci to?"
A bywały tam różne skarby, takie jak:

- Zestaw sztućców- idealny do kopania w piasku.
- Zeszłoroczne kasztany- w razie, gdyby w pobliżu nie było kamieni do rzucania z mostu.
- Kilkanaście woreczków foliowych- do przenoszenia piasku, mirabelek i różnych, nie pierwszej czystości, skarbów.
- Papierowe kubeczki, jednorazowe chusteczki, niezapisane kartki- nigdy nie wiadomo po co i na co, ale niezbędne.
- Pluszowy szczur "handmade":


Oraz, mój osobisty ulubieniec- miniaturowe, dziecięce majtusie i to w czasach, kiedy "mamą" byłam jedynie dla przygarniętego kota.
Tylko zapasu czasu i chęci w tej torbie brak...

Na pierwszą, wiosenną sesję, poszły (oczywiście w plecaku) dwie lalki:

Share a Smile Becky z 1996 roku:

Zdjęcie pochodzi z bloga Erynnis i tam też możecie przeczytać o niej obszerny artykuł: Barbie na wózku inwalidzkim.

Totally YoYo Nikki* z 1998 roku:

*Why Mattelu?! Why?! Czemu akurat to imię, które brzmi jak pierdnięcie jednorożca?!

I tak dla akt- obie mają mold Teen Skipper.

Moje lalki na szczęście przybyły do mnie bez swoich firmowych ubrań i dzięki temu, miałam pole do popisu, w kwestii ubioru.
A raczej miałabym, gdyby nie Natalia, która w dniu moich urodzin, zrobiła "przemeblowanie" w lalkowej garderobie i zupełnie samowolnie, ubrała mi kilka lalek. I jeszcze zrobiła to tak cudnie, że jedyne co mi pozostało, to siedzieć cicho i zbierać szczękę z podłogi.
Tak więc odzienie Becky, jak i cała jej "stylówa" to zasługa Natalii, a Nikki ubrałam ja, w pośpiechu i tylko tak, by choć trochę pasowało:






























Ps: Jakiś miły troll internetowy poinformował mnie ostatnio, że się wypaliłam i, że moje posty straciły polot i są nudne i przewidywalne.
Dzięki Ci kapitanie Oczywistość! poinformuj mnie jeszcze, że jestem leniwą jęczybułą i mam grubą dupę, bo tego też nie wiedziałam!
Tak, czy inaczej, nadal będę nudzić i zarzucać Was oczywistymi prawdami. Mam za dużo lalek, którymi powinnam się pochwalić.



wtorek, 17 czerwca 2014

Girls just want to have fun!*

Zachorowało mi się.
Wszystko potoczyło się jakoś tak niefortunnie, że zostałam zmuszona do tułaczki od gabinetu do gabinetu, od laboratorium, do laboratorium...
Już dawno nauczyłam się, że jak lekarz nie wie co jest, to na bank są nerwy. Nie inaczej w moim przypadku, więc jako wstęp do terapii dostałam nakaz odstresowania się.
W pierwszej kolejności wyrzuciłam komórkę. Dzięki temu, nie muszę dzwonić do nikogo i nie narażam się na stres, gdy rozmówca nie odbierze.


Następnie przyszło mi zaprzestać oglądania telewizji, lub zamykać oczy w pobliżu włączonego odbiornika. Gdyż, zwłaszcza reklamy, powodują u mnie szalone bicie serca, lub nawet stany depresyjne.


Staram się też szerokim łukiem omijać gazety, czasopisma i poradniki. Dzięki temu nie wiem na co umarła Krystyna z "Klanu", ale jestem też pozbawiona dołujących mnie informacji.


Bardzo trudne było ograniczenie kontaktów z innymi, żywymi ludźmi. Tu, na szczęście, pomogło mi to, że jestem jędzą i sąsiedzie i tak plują jadem, na mój widok. Wystarczyło przestać wychodzić na dwór, od podwórka, a korzystać z drzwi frontowych.


W ramach omijania stresogennych sytuacji, przestałam odprowadzać i przyprowadzać Maślaka z przedszkola. Co prawda nie wiem czy zjadł "inną zupę" (jego ulubioną), z kim się bawił i kogo "nie uderzył", ale tak mi dobrze w banieczce, mojej nieświadomości.


Trudno, a nawet niewykonalne, było rozstanie się z internetem. Niestety, ale jestem od neta uzależniona i ciężko mi przestać "nie być w sieci", nawet na chwilę. Tu zadziałał instynkt samozachowawczy i mózg, przetłoczony nadmiarem informacji, po prostu zakazał wchodzenia na niektóre strony.


Mniej więcej, po tym etapie "odstresowania" byłam już tak spięta i zeschizowana, że mało nie zeszłam na zawał, więc do akcji weszły moje dwie koleżanki, które stwierdziły, że pora urządzić babski spęd. Taki z winem, niezdrowym żarciem, darciem ryja do durnych piosenek i płaczem za utraconymi latami i niewykorzystanymi szansami.
Charakterystyczną cechą tych naszych "sabatów", jest to, że choć zawierają w sobie same baby, to "robimy się na bóstwa".
Full makeup, SPA jak u najbardziej zaszczurzonej lalki, ciuchy podkreślające to, co podkreślić trzeba... Ot tak, dla siebie. Dla samopoczucia.
Zwykle jest tak, że jedna z nas udostępnia chałupę, a pozostałe dwie przywożą procenty. Tym razem sytuacja była utrudniona, bo spotkanie wypadło nam w "Zielone Świątki"- wszystkie sklepy pozamykane. Udało nam się namierzyć otwartą "Żabkę", choć nie wierzyłyśmy w swój fart! Zakupiłyśmy po butelce i zadowolone wyszłyśmy ze sklepu.
Przyjechałyśmy na rowerach. Każda swój przypięła do barierki. Koleżanka ma zamek szyfrowy, ja mam kłódkę.
I dokładnie w momencie, kiedy miałam ją odpiąć, to boleśnie (bo upał) doszło do mnie, że klucze nadal dyndają w zamku garażu.
Żar leje się z nieba.
Mój makijaż spływa.
Dupsko się poci, a ja dzwonię do Małżona i skamlę jak pies- "Stoję na drugim końcu miasta, w nieciekawej dzielnicy, wyfiokowana jak dziwka w karnawał, klucze w garażu! Zrób Coś!".
Przywiózł mi te cholerne klucze. Rzucił je przez okno i odjechał z piskiem opon.
Kaca miałam dwa dni.  Jestem spokojna i gotowa na to, co niesie los...

Groziłam, że będzie bez pitu pitu, i macie! Sam konkret! Full wypas lalka po SPA!

Bath Boutique Barbie z 1998 roku


No i co? Zastawia Was pewnie, co to jest? 
Ani kolekcjonerska...
I z moldem Mackie...
Niby taki zwyklak...

A jednak jest i jest jedną z moich ulubionych!

Aż z radości zapodam maleńki rys historyczny:

Seria Bath Boutiqe składała się z trzech lalek:

Blondie (zadziwiająco nie w różu):

AA (w subtelnej zieleni):

Brunetka (uznajmy, że odziana w łososia):

Każda z tych lalek miała w zestawie płyn do robienia bąbelków, dla właścicielki. Róże popierdółki kąpielowe dla lalki, ręcznik i papućki.

Mnie chwyciła za serce od razu, bo pierwsze skojarzenie, jakie z nią miałam, było takie, że Barbie była już w każdej roli: syrenki, policjantki, piosenkarki...
A tutaj mamy Barbie, która jest sobą.
Zwykłą, nawet nie uderzająco ładną, dziewczynę, która w szlafroku i bamboszkach, siedzi w domu i się relaksuje.
Akurat ta moja brunetka, wygląda tak najbardziej naturalnie. Nawet, jakby nie miała makijażu. Jest taka zwyczajnie sympatyczna:











 







Opaskę na włosy i kapcie zorganizowałam sama. Tak mi jakoś podpasywało. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to wysokie czoło lalki. Mam jakieś zboczenie na tym punkcie i zawsze, wszędzie widzę wysokie czoła ;)



No, a o moje zdrowie się nie martwcie. Żyję. Wszystko to tylko stres i nerwy ;)