Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

czwartek, 20 marca 2014

O tym, jak mi Babka dziurę w brzuchu wierciła!

Kiedy byłam płochym dziewczęciem, które liczyło sobie wówczas raptem czternaście wiosen, to w mojej szkole podstawowej, dyrekcja łaskawie zezwoliła na urządzenie "Wieczorku". Ta marna imitacja Studniówki, miała być dla nas nagrodą za skończenie jednego stopnia edukacji i rozpoczęcie następnego. W czasach, o których mówię, tak zamierzchłych, że aż nieprawdziwych, nikt nie słyszał o orkiestrach, kateringach i miękkim papierze toaletowym, wszystko musieliśmy załatwiać we własnym zakresie.
Kilka dni przed imprezą, na sali gimnastycznej pojawiły się społecznie wybrane, w drodze sprawiedliwego losowania (czyli ci, którzy byli zbyt tępi by zwiewać lub mieszkali blisko szkoły) grupy i, w zależności od przydział zadania, albo dymali balony albo upinali na suficie wojskowe siatki maskujące.


Dla tych co nie wiedzą- siatka maskująca, to relikt przeszłości, trzymany "na wypadek wojny", który miała na wyposażeniu każda szkoła. Były one w kolorze zielonym i, w pięćdziesiąt lat po zakończeniu działań, składały się już tylko w 90% z kurzu i w 10% ze zdechłych moli.

Dzień przed imprezą, chłopaki podkradali ojcom Old Spice'a i krawaty, a matki kręciły dziewczynom loki "na piwo" albo robiły "tapira". Chodziły pogłoski, że jedna z drugą miały trwałą (no, przyznać się, kto robił!), ale nikt tego nie potwierdził, bo to była przyjemność zarezerwowana dla dorosłych!
Mniej więcej, w tym samym czasie, babcie piekły ciasta i ciasteczka na poczęstunek.
Moja babcia upiekła szarlotkę. Do dzisiaj pamiętam, że miała ona wymiary co najmniej płyty kartonowo-gipsowej:

Metr dwadzieścia na dwa sześćdziesiąt!

Ciasto było ciężkie od jabłek i musiałam je zawieźć na balety taksówką, bo blacha była zbyt wielka i nieporęczna na podróż autobusem.

Na tym wieczorku wybawiłam się jak nigdy przedtem i nigdy później. Nagle okazało się, że moje długie nogi nie są pająkowate, moje króciutkie włosy są lepsze niż wymyślna fryzura i mini to nie był najgorszy pomysł.
Udało mi się zatańczyć szybkiego "przytulańca" z chłopakiem, w którym nie dość, ze wtedy byłam zakochana na zabój, to jeszcze był o głowę ode mnie wyższy, a to zawsze był wyczyn.
Impreza zakończyła się około dwudziestej pierwszej, a ja wróciłam do domu pijana...
Pijana szczęściem, tańcem i atmosferą- wtedy najwięcej procent, na tej imprezie, miały perfumy Pani Dyrektor!

"Wieczorek" odbył się kilka dni przed końcem roku.
Dzień przed rozdaniem świadectw, gdy byłam bardzo zajęta planowaniem ślubu z tym dryblasem od pierwszego tańca, nagle na ziemię sprowadziła mnie babcia, która kategorycznie zażądała zwrotu blachy od ciasta. Choć rzeczy tak przyziemne, jak korekta stanu sprzętu AGD w domu, nie interesowały mnie ani trochę, to zdawałam sobie sprawę, że wściekły pies, którego pchła ugryzła w jaja, nie jest w połowie tak niebezpieczny, jak moja babunia, gdy była zła.
Poszłam do szkoły i stanowczo domagałam się wydania naczynia. "
- A, które je twoje? Hię?- zapytała ta kucharka z grubym nosem.
- Ciasto żeśta żeżarli, a blachy to my musielim pomyć!- dodała ta z brodawką na czole.
Przyznam, że wówczas nie wiedziałam, która blacha jest moja, ani nie pisnęłam, że się do ciasta babci zwyczajnie nie dopchałam i nie uszczknęłam ani okruszka.
W końcu przyszła trzecia kucharka. Taka "Kucharka wszystkich kucharek" i pokazała mi gdzie, na suszarce, stoją blachy i talerze, po które się nikt nie zgłosił.
Pamiętam jak dziś: TRZY identyczne w każdym calu blachy.
TRZY!
IDENTYCZNE!
Krzyk babci do dzisiaj dźwięczy mi w uszach: "Coś mie tu cholero naniosła!?! Dzie moja blacha!?! Dzie? Łokradli mie! Tako blache ponieśli!"
Tak... Babcia też była z zawodu kucharką....

Historia ta nie ma happy endu.
Od tamtego dnia, do śmierci babci minęło jedenaście lat. Długich na tyle, że nakupowałam jej z siedem blach do ciasta. Dużych, małych, głębokich i płytkich. Żadna nie pasowała. Nigdy nie zmyłam z siebie hańby!
Babciu, gdziekolwiek jesteś, odpuść mi już, ja na serio nie wiedziałam, która jest nasza. Wszystkie wyglądały tak samo!

No, a teraz lalka!
I pewnie się zastanawiacie jak mi się uda powiązać tytuł, historię o babci i lalkę?

Ano prosto:

Pewna "Ktosia" dla mnie wyjątkowa osoba, jakiś czas temu namówiła mnie na lalkę i sobie sprawiła identyczną. Ktosia się swoją zachwyciła, a ja... Dość powiedzieć, że zastanawiałam się już nad wymianą, sprzedażą, całkowitą demolką i rozpuszczeniem jej w kwasie. Lalki rzecz jasna!
Iskra nie przeskoczyła. Nie ma miłości pomiędzy mną, a panną.
Ktosia wymogła jednakowoż obietnicę, że w ramach uczczenia urodzin własnych, mam napisać posta, o tym, jak to mi się lalka podoba i absolutnie nie ma opcji, bym się z obietnicy wykręciła. Dodam jeszcze, że Ktosia trzyma lalki w pudłach i bardzo jej zależało na relacji bezpośredniej z "macanka".

O jakiej lalce mowa?


 Flashdance Barbie z 2010 roku:


Może, zanim ja zacznę marudzić, to poczytajcie sobie opinię kogoś, komu ta lalka się serio podoba, czyli Ani z DollSecondHand, która w przeciwieństwie do mnie, zna film i umie ustawić lalkę tak, by pozowała.


A to już moja Flaszka:












Czego ja nie mogę znieść we Flaszce to to, że siedzi, patrzy tymi wielkimi oczami, a fryzurę ma taką do rzyci! (No, jak można się śmiać, jak ma się taką fryzurę?! Toż już lepsza była ta trwałą robiona w tajemnicy!)
No loki to jeszcze rozumiem...
Ale ta grzywa na pół czoła!


O taka, o!

Te nogi!- jak u pająka! Nawet posadzić jej nie umiałam! Cały czas miałam wrażenie, że te kopyta są o metry za długie!



A jeszcze Ktosia jęczy: "A gdzie masz sweterek? Co zrobiłaś z tym cudnym, szarym sweterkiem?"
Jak ta moja babcia za blachą...

Nie ma sweterka kurde! Kota zeżarła!
A potem wypluła!
A potem nie chciała żreć na nowo!
A potem na siłę wepchnęłam jej go do gardła! Arghhhhhhhhhhh!


I wczoraj, gdy ta sesja zdjęciowa rodziła się w bólach straszliwych, to na mnie spłynęło objawienie.
Ta lalka na blogu, to ma być prezent dla Ktosi. Za to, że fajna z niej babka. Za to, że jest!

I ja, żeby to zrobić dobrze, to musiałam najpierw Flaszkę polubić.
A żeby polubić, to musiałam przebrać.

I oto ona:

















I nawet znalazł się inny sweterek "oversize". I rajty w paski! A wiem, że "Ktosia" lubi rajty w paski!
I martensy! Czerwone!

I wiecie co?- na serio polubiłam tę lalkę!
I już nie mówię na nią "Flaszka", tylko "Ania", bo Ania pierwsza mi pokazała, że ją się da polubić!

I tak naprawdę, ten szary sweterek też nie ucierpiał. Po prostu, inna lalka w nim biega:


STO LAT
M.




http://kawaii-pixel-girl.deviantart.com/

środa, 12 marca 2014

Co ma wisieć, nie utonie.

Jestem niewolnicą swoich przyzwyczajeń. Oczywiście nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki mama nie zwróciła mi uwagi, że nie jestem w stanie wyjść z domu, bez wysikania się i napicia herbaty, obowiązkowo w tej kolejności.
Najpierw włażę do wanny, a dopiero potem odkręcam wodę. Czas napełnienia poświęcam na filozofowanie i wymyślanie ciętych ripost, dopiero gdy zakręcę kran, to zaczynam się pucować. Nie umiem się wykąpać w w napełnionej wannie.
Muszę mieć dwie poduszki (dużą i jasiek), nie umiem bez nich zasnąć, ale w nocy i tak je odrzucam i śpię bez.
Kanapki, zamiast masłem, smaruje majonezem. Gdy nie mam tegoż w lodówce, to jem bez niczego lub nie jem wcale.
Umiem rozpoznać, po zapachu, słodzoną herbatę, a nauczyłam się tego dlatego, że nie jestem w stanie przełknąć słodkiej.
W zimę muszę mieć na rękach rękawiczki, ale gdy mam zakryte całe dłonie, to dostaję "kurwicy". Rozwiązanie?- mitenki bez palców!
Nie maluję ust, bo od razu zaczynam gryźć paznokcie!
W autobusie muszę usiąść na "swoje" miejsce, a jak jest zajęte, to będę stać, choćby reszta pojazdu była pusta.
I własnie o autobusie ta historia:
Lubię chodzić na piechotę, bo wtedy mi się najlepiej myśli i obmyśla działania. Z pracy do domu mam dwadzieścia minut spacerem i, gdy nie poruszam się rowerem, to tę odległość często pokonuję "z buta". Niestety, dosłownie kilka metrów od bramy, mam też przystanek autobusowy, z którego kursuje aż jeden autobus dziennie. Przy okazji jest to autobus, który przyjeżdża 5 minut po moim fajrancie i jedzie pod mój dom. Przyznam, że czasem, z lenistwa, wybieram szybki transport, zamiast zdrowego spaceru.
Trafiło się, że jeździłam codziennie, przez tydzień. Zawsze wybierałam to samo miejsce- bezpośrednio za kierowcą, na pojedynczym siedzeniu.
Pewnego dnia zawahałam się, bo choć "moje" siedzisko było wolne, to obok niego siedziały dwie matki, ze stadem rozkrzyczanych dzieciaków. Sama posiadam "szkodnika" i  wiem, że można być cicho w autobusie. Te panie tego nie wiedziały. Mając do wyboru albo cichy kącik, albo rozrywkę w postaci wrzasków, wyzywania, plucia i zapewne kopania, wybrałam oczywiście to pierwsze.
Wsparłam się o rurkę, włączyłam muzykę, zagłuszającą choć trochę kakofonię dźwięków, głowę oparłam o szybę i udawałam, że śpię.
Autobus ruszył i nie zdążył nawet dojechać do następnego przystanku, gdy przez dudnienie w słuchawkach, wdarł się do moich uszu tępy odgłos uderzenia.
W pierwszej chwili, pomyślałam, że któraś "małpa" ze stada, musiała się wywalić jak długa.
Ku mojemu zdziwieniu, całe towarzystwo było na swoich miejscach. Tylko jakieś ciche i zadziwione. Rozglądające się wokół, niepewnie.
Ja też zaczęłam się dyskretnie rozglądać. Potem oblałam się zimnym potem.
Na tym siedzeniu, tym które tak bardzo chciałam zająć leżał kawał urwanej podsufitki z autobusu! Zapewne nie stałaby mi się większa krzywda, gdybym oberwała tym w łeb, ale najadłabym się strachu co niemiara!
Odtąd baczniej obserwuję swoje poczynania i staram się nie ulegać przyzwyczajeniom. Nigdy nie wiadomo, kiedy wybicie z rutyny uratuje dzień lub zdrowie. Albo

Lalki kupuję odruchowo. Na zasadzie: "O! Mold Lara! Uwielbiam mold Lara! Mam "szysta lalek z moldem Lara! Kupię jeszcze jedną" I kupiłam...
A potem, w domu się zastanawiam:
"A na cholerę mi kolejny mold Lara?"
"A po co ja w to Kup Teraz kliknęłam?"
"A kto Cię laleczko tak skrzywdził?"

A lalka, o której mowa, to kolejna z dziewczyn Bonda, czyli "Tasiemiczka*":

* W moim pierwszym kompie, gra karciana "Solitaire", czyli "pasjans", była pod nazwą "Tasiemiec". 

Grafa do bani, muzyki niet, ale jaka grywalność!

A oto sama lalka:

James Bond 007 

Live and let die 

Solitaire Doll

2009
Black Label (ponoć)


Gdyby Tasia na żywo wyglądała choć w 1/2 tak ładnie. To nie byłoby żalu, nie byłoby psioczenia na durne przyzwyczajenia i odruchy, nie byłoby tego posta, w takiej formie.

A jest, bo lalka w chwili przybycia prezentowała się tak:



Zapewne, po tych dwóch fotkach, nie widzicie jeszcze, gdzie leży największy (a nawet dwa!) problem Tasi?

A tutaj?:

Fotoszop poziom mistrzowski!

Nadal nie?

Posłużę się zatem planszą poglądową:

Fotoszop level: master Królik!

Problem mój sprowadzał się do tego, że nijak nie umiałam jej ubrać i uczesać. Byłam tak zniechęcona, że o zgrozo!, chciałam ją sprzedać! A przecież ja nie umiem sprzedać lalki!

Z pomocą przyszła mi, niezwykle utalentowana, acz nie doceniająca swoich zalet, niewiasta i teraz Panna Tasiemiczka już nie musi ukrywać atrybutów, a nawet przekuła je w zalety!


Tak... Nowa "skóra", to to, co mi było potrzebne!





Nie mogę się poruszać, nie mogę oddychać, ale kiecka zajebista, to postoję chociaż.

Spójrz mi w oczy...

W oczy mówiłam!!!



Rzęsy zgubiłam w praniu!

Mam nadzieję, że od następnej sesji, lalki nie będą już w namiocie, a w plenerze!

Jeszcze dodam, że oryginał lalki wyglądał tak:

Dr Quin... 
Do pacjentów, z takim dekoltem? Nie godzi się tak, nie godzi...

Na samiuśkim końcu, chciałam jeszcze dodać, że kasztanowy kolor spłukał się do (niespodzianka!) rudego. znowu jestem sobą!