Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

czwartek, 23 lutego 2012

Trup jaki jest każdy widzi.

I stało się! Pierwszy Taksówkarz Rzeczpospolitej, Mężczyzna o Zawsze Czystych Rączkach, Prawy Ryszard Lubicz z Klanu, nie żyje!
Obejrzałam wczoraj ten przełomowy odcinek i odetchnęłam z ulgą. Już wkrótce nikt nie będzie drwił z imienia mego Syna!
Gdy chodziłam z brzuszyskiem to nie raz musiałam wysłuchiwać opinii, iż imię Ryszard, choć ładne, w naszym kraju kojarzy się jedynie z bohaterem rzeczonego serialu. Koniec z okrzykami- "nie mów do niego Ryśku! Ryśku na taksówce w Klanie jeździ!"
Niestety (własciwie to "stety") wraz ze śmiercią Ryśku przestaję oglądać Klan. Wprawdzie odkąd się dowiedziałam, że twórcy zamierzają porwać się na tak radykalny krok, śledziłam perypetie bohaterów z zapartym tchem, ale z każdym kolejnym odcinkiem moja odporność na klanową głupotę i infantylizm zmalała. Pod koniec już tylko zaciskałam zęby i wybuchałam niekontrolowanym śmiechem i to w najpoważniejszych momentach. Bo jak nie śmiać się z "letko" nieświeżej już pary, która mówi do siebie "Feli" i "Moni" i to najczęściej pełnym oburzenia tonem: "Ależ, Feli, mówiłam ci, że na plebs mam uczulenie!", "Ależ, Moni, Królowo Moja ja cię będę na rękach nosił jak mnię tylko korzonki odpuszczą!"

Tutaj mały edit: moi rodzice to też para po 50tce, kochają się jak dwa gołąbki i w chwilach uniesień mówią do siebie różnymi myszkami, żabkami i robaczkami. Tatko, choć Bogdan, jest nazywany przez moją mamę nie inaczej jak... BOBO :) Nie krytykuję tu dojrzałego zauroczenia a jedynie BRAK NATURALNOŚĆI!...

Koniec małego editu...

Ja ogólnie mam niską odporność na głupotę w telewizji popołudniowej i absolutnie nie jestem w grupie docelowej odbiorców. Niestety mam dość dziwną cechę, która od lat, nieodmiennie wprawia Małżona w osłupienie, a mianowicie nałogowo oglądam rzeczy które mnie wkurzają i irytują. Nie przepuszczę żadnej okazji by obejrzeć "Moje Supersłodkie urodziny"- dla niewtajemniczonych, jest to program o rozpieszczonych do granic możliwości małolatach, którym rodzice wyprawiają imprezę urodzinową o budżecie większym niż budżet Polski. Obowiązkowe punkty imprezy to rzeczona małolata, której się nic nie podoba, impreza w modnym lokalu, gwiazda nie mniej sławna niż madonna i samochód w prezencie. I zawsze to niedowierzanie na twarzy dzieciaka gdy samochód jest biały, a miał być różowy!
Zwykle sapię i zgrzytam zębami z wściekłości gdy widzę tych gówniarzy, dla których jedynym problemem jest, że melanż się nie udał. Po programie zwykle wyobrażam sobie, że całe to towarzystwo wysyłam do Nowej Huty, gdzie lokalni mieszkańcy witają ich zgodnie ze Staropolską tradycją.
Lubię także "Ciąże z zaskoczenia". Ten program potwierdza tylko, to co kiedyś usłyszałam, że Amerykanie znają tylko trzy liczebniki- jeden, dwa i wiele!
..."Nie miałam okresu od pół roku, przytyłam 30 kilo i ciągle miałam gazy, ale przecież modliłam się przed każdym pójściem z mężem do łóżka i piłam wodę, a to przecież najlepsze sposoby antykoncepcji. Nawet przez myśla mi nie przeszło, że mogę być w ciąży" ...
Inna sprawa, że zaskoczone mamuśki lekarza widzą na oczy dopiero jak dzieciak im się między nogami majta, a wynik testu, najczęściej jednego (!) uważają za święty, nieomylny i niepodważalny.
O produkcjach w stylu "Trudne sprawy", "Dlaczego Ja?" to już ledwo jedynie wspomnę, bo nawet ja nie jestem w stanie przetrwać całego odcinka. Poziom żenady jest w nich tak wysoki, że w nim tonę. Np: Młoda żona ucieka od młodego męża, zupełnie bez słowa. Po długich i burzliwych perypetiach okazuje się, że jest ona w ciąży z 40letnim ojczymem męża, bo tylko on ją rozumiał. Ludzie nie mówią do siebie tylko krzyczą. Na koniec wszyscy są szczęśliwi- Żona u boku ojczyma męża, matka byłego męża, która realizuje się jako singielka, Mąż z żoną numer dwa wyglądającą jak żona numer jeden i brat byłego męża, który zdaje maturę i to jego jedyny epizod w serialu.

No, to jak już mówiłam- Nie ma Ryśku, nie ma telewizji. Skończyła się jakaś epoka i już nikogo nie obchodzi czy ma czyste rączki.

Co mają wspólnego moje dzisiejsze lalki z Ryśku? Ano są martwe...
Psze państwa, oto moje Ghoulie!


Zabawne w nich (a właściwie we mnie) jest to, że uważam Ghoulie za najbardziej niedopracowane i nijakie w całym Monster High. Niestety.
Weszłam w posiadanie pierwszej z pazerności, bo wtedy gdy ją kupowałam Ghoulia była najnowsza i najrzadsza z Monsterzyc i nic nie zapowiadało inwazji tych lalek na polski rynek.
Na początku chciałam pozbyć się potworka, ale jakoś nie mogłam się zebrać. Potem tak jakoś zakupiłam piżamkową, bo była z przeceny. Potem jakoś zjawiła się następna... Teraz mam jak widać pięć i czekam na następne. I nadal wolałabym np Frankie, albo Lagoonę. Skoro jednak mam Ghoulię to chcę je mieć wszystkie!

Jako pierwsza Ghoulia Yelps z serii Po prostu Monster High



Najbardziej podobają mi się we wszystkich Ghouliach ich włosy; ich kolor i to jakiej są wysokiej jakości. Każda z lalek ma także jakiś szczegół ubioru, maleńki lecz cieszący oko.
U tej lalki jest to pasek wyglądający jak klawisze od pianina:
;

I te butki, które są tak boskie, że aż żałuję, że nie pasują na klasyczną "Bachę":

Kolejną przybyłą do mnie była Ghoulia Yelps z serii Dead Tired zwana potocznie "piżamkową".



Plamki na jej piżamce to nie są jakieś tam, zwykłe ciapki! To są rozbryzgi KRWI!!! {muachachacha!}

I mordziaste ciapcie:

Następna w kolejce to Ghoulia Yelps z seri Classroom. Najbardziej badziewna pod względem dodatków i najdroższa- również według tego kryterium, a o dziwo, moja ulubiona ;)



Od biedy mogą się podobać kolczyki w kształcie mózgów:

Lub też butki sportowe na niebotycznym obcasie:

Powitajmy Ghoulie Yelps przybyłą do nas prosto z Skull Shores!!!



Ta już jest dużo bardziej "fikuśna" pod względem dodatków. Oto ociekające krwią buty:

Zwróćcie uwagę jak fajnie są przedzielone paluszki w tych buciorkach :)

Mięsne móżdżki na pareo:

Dwa różne kolczyki i spinka do włosów:


I na końcu listy moja najmłodsza Ghoulia Yelps z serii Dawn of the Dance, która przybyła do mnie wraz z płytą na której był jeden odcinek serialu. Dzięki temu dowiedziałam się jak nijaką i bez wyrazu postacią jest Ghoulia.



Ghoulia ma nieco zmodyfikowaną grzywkę, gdyż jej oryginalna koafiura nie mieściła się w ramach mojej akceptacji.
(To najmądrzejsze napisane przeze mnie zdanie- doceńcie to!)

Z tyłu lalka prezentuje się równie pokudłanie:

Dla tych butów sama mogłabym zostać zombie:

Oto reszta stroju: kiecka, dodatki i takie tam...



Ponieważ lalki noszą okulary, to jako podsumowanie zgromadzenia, daję wam zupełnie nagie fotki Ghouli:






No! A skoro już jestesmy przy trupach, to czy poznajecie tę Panią?






Podpowiedź macie tutaj ;)

Wiem, wiem... popisuję się!

czwartek, 16 lutego 2012

Może Was czymś zaskoczę!

A może nie, ponieważ ciągle jestem w fazie użalania się nad swoim okrutnym losem.
Od zawsze walczę z dodatkowymi kilogramami i od zawsze jestem skazana na porażkę, ponieważ jedzenie i spanie jakoś nie sprzyja spalaniu nagromadzonego tłuszczyku. Dochodzi do tego jeszcze jeden czynnik, a mianowicie moja chorobliwa wręcz nienawiść do gimnastyki wszelakiej. Uwielbiam pływać, jeżdżę na rowerze a wytrwałości w spacerowaniu mógłby mi pozazdrościć sam mistrz Korzeniowski, ale kiedy mam zrobić skłon czy przysiad, to nagle coś mnie strzyka i coś w krzyżu łupie. Gdy mam podbiec do autobusu to nagle przypominam sobie, że piętnaście lat temu skręciłam nogę i nie mogę jej obciążać.
O dziwo o palpitacje serca przyprawiają mnie także tańce wszelakie (muzyka plus podrygi, toż to aerobik!), preferuję dwa style "dansu i baunsu" czyli "miotła w kącie" (mnie tu nie ma, nie rusz mnie, nie rusz) i "żaba w sokowirówce" (najczęściej po wypiciu sporej ilości mniej lub bardziej procentowych trunków, kiedy wzrasta odwaga, a usypia zdrowy rozsądek).
Niechęć do wysiłku fizycznego mam zakorzenioną tak głęboko w genach, że nawet gdy próbuję wyjść ponad własne słabości i spróbować zgubić sadło, to zawsze zrobię najpierw coś, co mnie na długo uziemi w pozycji horyzontalnej. Najbardziej utkwiło mi w pamięci zdarzenie gdy będąc młodziutką Króliczką zapragnęłam być jak mój idol, bohater i obiekt westchnień Steven Seagal, "miszczem" Aikido. Jakimś cudem znalazłam w naszej pipidówie stosowne dodżo, nawet postarałam się o ten biały szlafrok w którym adepci pobierają nauki, nawet odbyłam kilka zajęć i dorobiłam się rozbitego nosa. Wszystko po to, by stwierdzić po miesiącu, że chyba jednak "miszcz Seagal" pozostanie jedynym. I kiedy tak zastanawiałam się jak tą straszną wieść przekażę mojemu trenerowi, wtedy mściwy duch Stevena zepchnął mnie ze schodów! Upadek skończył się solidnym "jebut!", skręconą kostką i obitą du...mą. I Aikido diabli wzięli...
Zapragnęłam tańczyć! (wiem, wiem, młoda byłam i naiwna!), gdy po kolejnym miesiącu (minimalny limit czasowy zainteresowania jakąś dziedziną) smętnie sunęłam na lekcje, nagle znienacka wyskoczył na mnie dziki krawężnik i prawie złamał mi duży palec u nogi! Wróciłam z płaczem do domu i taniec umarł w powijakach.
Próbowałam jeszcze siatkówki- wybity kciuk.
Jako wiking dostałam strzałą w nogę. (Zupełnie jak w Skyrim- I took an arrow in a knee
:))
I jeszcze kilka mniejszych i większych urazów, już nie tak poważnych i spektakularnych.
W którymś momencie życia postanowiłam nie igrać z losem i nie podejmować wysiłkowych działań. I tak sobie żyłam "bezurazowo" do zeszłego wtorku, gdy Ryśkowa Ciocia Chrezstna Wróżka Asia zaproponowała abyśmy we dwie zaciągnęły swoje tłuste kupry na Aerobik. Początkowo się zgodziłam. Wiedziałam, że moje licho nie śpi ale miałam nadzieje, że może chociaż drzemie. Tydzień żyłam w strasznym napięciu, ale nic się nie stało. W końcu nadszedł ten dzień!
Dresik i ręcznik spakowany. Młode nakarmione, Małż pouczony o obowiązkach. Ja w łazience robię się na bóstwo! (A co, pulchra to po łacinie "piękna", a ja jestem mocno "pulchra"). Jeszcze tylko jakieś śmierdzidło i wychodzę z łazienki i jak nie fiknę, jak nie rypnę "ostatnią, dolną częścią pleców" w kafelki! Matko Ruth! Leżę i kwiczę i zastanawiam się czy żyję? (żyję bo boli...) Czy ktoś to widział? (Bogom Dzięki nie) Czy sąsiadka słyszała? (Dowiem się jutro) I w końcu: co próbowało mnie zabić?
Otóż była to niewielka plamka płynu do płukania. Płynu do płukania, który sama przypadkowo wylałam.
Aerobiku nie będzie!
Du...ma boli nadal...
A dzisiejsze dwie lalki maja ze mną wiele wspólnego- wszystkie jesteśmy sztywne jak betonowe słupy. I żadna z nas nie jest model muse :)

Uprzedzam: żadna z lalek nie jest taką, do jakich Was przyzwyczaiłam :)

Na pierwszy ogień- Marysia.


Marysia mieszka ze mną od zawsze. W moich zabawach grała zawsze rolę Mamy lub Babci mojego stadka anorektyczek. Pierwotnie należała do mojej mamy (a może nawet i babci) i choć kobiet o wiek się nie pyta, to przypuszczam, że może ona mieć i z 50 lat.

Przyznam szczerze, że na jakiś czas zapomniałam o Marysi, ale moja mama znalazła ją podczas porządków w domu i tak lalka ponownie zamieszkała ze mną. Wieczorami opowiada moim pannom o "starych dobrych czasach".



Jak widać Marysia pomimo wieku zachowała blond warkocz.


Zapewne w czasach młodości nosiła się barwnie i wzorzyście. Dzisiaj kolory już wypłowiały i nawet korale Marysi tak jakoś zszarzały.
Niestety zlazła też farba z marysinych oczu, ale to akurat zamierzam wkrótce naprawić.

Ciało Marysi jest drewniane. Mnie nadal rozczulają jej łapki jak pałki do ciasta :)

Kierpce na nogach zdradzają góralskie pochodzenie mojej blond babuleńki:

Ze wszystkich moich lalek Marysia najbardziej upodobała sobie moje panny G.


"Nigdy chłopa nie znajdziecie, bośta za chude! Chłop nie pies, na kości nie leci!"

Druga lalka o sztywnych kolanach, może i jest "zwykłą" Baśką, dla mnie jednak ma ogromne znaczenie sentymentalne. Dostałam ją od mojej Teściowej jako prezent na Dzień Dziecka.
MamaM wie, że zbieram Barbie i postanowiła mnie obdarować takim oto blond paszczurem:


Ta lalka mnie zaskoczyła. NIe spodziewałam się aż tak tandetnego wykonania!
Sztywne nogi.
Sztywne ręce.
"Szajs plastik" wszędzie i posiepane włosy!
Bleh!
Oczywiście najpierw obdarłam ją z firmowej "małej różowej". Choć muszę przyznać, że miała fajne buty (nie pokażę, już zabrane).
Potem odziałam Pinkie w włochate spodnie od Gałagutka i jakoś tak mniej mnie w oczy kuje:

Teraz nastąpi kilka karkołomnych figur w wykonaniu Pinkie, która postanowiła za wszelką cenę udowodnić mi że potrafi się wić i zginać:

Pinkie robi szpagat:

Pinkie robi gwiazdę:

Pinkie wstydzi się dziury na tyłku:

Pinkie się zmęczyła i już nie będzie ćwiczyć:

Królik kończy i idzie spać.

W przyszłym tygodniu przechodzę na dietę ryżową, ponoć bardzo skuteczną.
Kupujemy kilogram ryżu (Boże broń nie gotujemy!) i za każdym razem gdy nachodzi chętka na podżeranie to ryż sruuuu... na ziemię! Zbieramy po szczypcie palcami za każdym razem robiąc skłony. Użycie odkurzacza nie dozwolone!
Ponoć skuteczność 100%
I niechęć do ryżu też!

czwartek, 9 lutego 2012

Wieczna Zmarzlina

W poprzednim wcieleniu byłam jaszczurką albo innym zmiennocieplnym gadem. Do dzisiaj zostało mi z tego jedynie bycie gadziną i umiłowanie ciepełka. Małż podejrzewa, że moje spanie w każdej sytuacji ma na celu powstrzymanie mojego organizmu przed wyziębieniem. Latem muszę spać pod kołdrą, a gdy upał osiąga wartość skrajną, wtedy kołderka kurczy się do cienkiego kocyka, który musi mi przykrywać tyłek. Kiedy lato przechodzi w jesień, a temperatura spada do jakiś 12 stopni, to dla mnie jest znak, aby pościel z flanelowej zamienić na polarową.
Niestety odkąd wyprowadziłam się z domu mam pecha do zamieszkiwania w zimnych grotach. Nasze pierwsze samodzielne lokum, było w najnormalniejszym bloku i centralnym ogrzewaniem i wodą z miasta, a mimo to na parapetówkę dostałam od przyjaciółek grzałkę- "farelkę", termofor i ciepłe skarpetki. W nocy zawijałam się w kołdrę i koc, i pomimo, że łóżko mieliśmy raczej wąskie to ładowałam się na Małżona w celu poszukiwania ciepełka, a nie miłości i nierzadko przykrywałam się jeszcze rozespanym kotem.
Drugie nasze mieszkanie to już w ogóle była porażka. Zła dzielnica, zadupie, kury biegały samopas po brukowanej drodze przed domem. Sam lokal byłby może w porządku, gdyby nie ogrzewanie gazowe. Przyznam, że gdy szukaliśmy mieszkania do wynajmu, to nie wiedzieliśmy jaki Szatan tkwi w tych dwóch niewinnych słowach. Oczywiście panicznie bałam się zatrucia tlenkiem węgla (pomimo zamontowanego czujnika i aktualnych, częstych przeglądów instalacji) i z tego powodu i z powodu oszczędności graniczącej ze skąpstwem, nagrzanie mieszkania graniczyło z cudem. W nocy spaliśmy pod dwoma kołdrami, dwoma kocami i, a jakże, kotem! I kiedy wstawałam do pracy to udawałam, że nie widzę, że termometr wskazuje 13 stopni- w domu!
Oczywiście duży wpływ na tą Syberię miało stare budownictwo, duże, nieszczelne okna i zła izolacja, ale to nic w porównaniu z rozgoryczaniem, jakie ogarnia człowieka, gdy mu zamarznie herbata na parapecie...
W moim aktualnym mieszkaniu tydzień temu zamarzły rury w łazience. Wygląda na to, że Mrozopotwór na dobre upodobał sobie króliczą rodzinkę.
Budowa mojej Nory jest tak specyficzna, że najtęższe budowlane umysły nad nią się głowią. Ja powiem tylko, że gdy zamarza rura z zimną wodą, to rura z ciepłą jeszcze dycha. Ledwo.
Brak zimnej wody w łazience to dramat. Nie można nic wyprać. Zmywarka nie działa i, o Vinylowi Bogowie!- kibla nie ma jak spłukać! Oj, namachaliśmy się wiaderkiem przez te kilka dni tak, że mnie jeszcze w krzyżu łupie. Nawet poczytać nie miałam gdzie, bo choć "ciepła decha" od zawsze jest moim wrogiem numer jeden, to "lodowatą dechę" milczeniem pominę i nawet wspominać nie chcę.
Kiedy temperatura za oknem spadła poniżej -15 stopni zaczęłam przygotowywać się do hibernacji. Po powrocie z pracy od razu wskakiwałam w zbroję chroniącą przed chłodem (szlafrok plus puchate skarpetki plus włochate, misiowate spodnie), podobnie odziewałam Maślaka (może poza szlafrokiem) i tak czekaliśmy roztopów i Małża wracającego z pracy. Wytchnienie przynosiły jedynie noce, gdzie całą trójką grzejemy się, pod jedną kołderką, jak foczki. Oczywiście plus dodatkowy kocyk dla mnie.
Plus koty.
Czasem ciepłe skarpetki.
I termofor.

Niestety nie mam dziś lalki stosownej do tematu, dlatego jako "doklejkę" do mojej radosnej twórczości wrzucę Princess of Renaissance z 2004 roku, której to sesję zdjęciową robiłam jakoś tak zeszłej wiosny.


Jak widać dziewczę to charakteryzuje się nader krasnym licem.

Na tej fotce pozuje w gąszczu dzikich tui, tak pospolicie rosnących w północnych regionach Polski.


Na kolejnych, nasłuchuje pogwizdywania kosa ukrytego gdzieś w grządkach Tagetes Erecta*



Następnego zdjęcia boję się publikować, bo znowu jeszcze ktoś uzna, że to jego lalka...
Zaryzykuję:

Jak widać lalka uczesana jest w siano i węzeł.

Dla spragnionych szczegółów- taki oto deseń przyozdabia suknię Księżniczki:

Na jej alabastrowym czole dumnie zaś spoczywa złoty rogal:


A oto, zupełnie dla Was, żółty kwiatek od Princessy:

Dla spragnionych szczegółów anatomicznych powiem tylko, że Księżniczka posiada ciało Teen Skipper.


Na zupełne zakończenie mam taką malutką informację i prośbę: przyznaję się bez bicia, że absolutnie nie mam pamięci do twarzy. Jeśli zobaczę kogoś raz, to tak jakbym go wcale, nigdy na oczy nie widziała. Dzieje się tak nawet jeśli z tym kimś mi się bardzo dobrze gada- raz to jakby wcale ;) Ja sama za to jestem dość charakterystyczna i łatwa do zapamiętania. Zdaję sobie sprawę, z tego że mój beret z turkusowym kwiatkiem oraz ogólny gabaryt może zdradzać moją tożsamość na mieście więc jeśli ktoś z Elbląga (albo i nie) rozpozna mnie na ulicy chce pogadać to bez krępacji- grzmotnijcie mnie śnieżką, albo pokażcie lalkę, wtedy przestanę się jeżyć i uciekać jak przed Świadkami Jehowy.

*Aksamitka wzniesiona, zboczuchy Wy jedne! Jej smrodek doskonale odstrasza komary.