To jest blog o lalkach.
O Barbie, które zna każdy i o takich, o których słyszało niewielu. O takich, co wyglądają zwyczajnie i takich, co zatykają dech w piersi. Jedne kosztowały pięć złotych, a inne małą fortunę, ale wszystkie są tak samo cenne i niezwykłe...
To też blog o leniwym Kocie, cudownym Dziecku, sprytnym Mężczyźnie i o Kobiecie, która jest Królikiem.
Ten blog to moje miejsce, moja Nora, do której Cię zapraszam.
Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy.
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!
Święta idą! Magiczny czas, który pachnie choinką, cynamonem i przywołuje wspomnienia! Aż chce się cały czas uśmiechać i śpiewać kolędy!
***
- Ała na wysokośi! Ała na wysokośi! A potwór, na Ziemi... - Potwór? Jesteś pewien, że potwór? - Tak! Pani nas tak uczyła w przedszkolu! Matka intonuje pieśń z właściwymi słowami. - Eeeeeeeee tam! Pani piosenka lepsza! (Kurtyna)
Hoł! Hoł! Hoł!
Prawie trzydzieści lat wcześniej:
(Żeby nie było, że tylko moje dziecko to słowotwórca. Po kimś to musi mieć!)
1) Poezja śpiewana:
- Współ-bechto-szcyta o kosmitach!!!! Gniazdach, planetach i omitach!...
- Tyruryru! Tytu ryty tu! Tururyru!! Ty! Ty! Ty! Tyrury tyruryru ryyyyyyyyyyyyyyy! Is de fajnaj ciamciangg!!!...
2) Proza życia*:
- Mamo! Patrz, jakie ten kot ma fajne pultynki! Jakie mięciutkie!
- Co ma ten kot?!
- No... pultynki mamo! ...
- Mamo! A ten gondulek, mi odstaje! ...
- Maaaaaamo! A ten knyskik gdzie mam przyczepić?! ... *znaczenie słówek znajdziecie na końcu posta.
Ci z Was, którzy nie mają dzieci, niech wiedzą, że nie wolno się w powyższych sytuacjach śmiać. Nie wolno i już! Nawet, jeśli chichot chce wam nosem wyskoczyć, nawet jeśli śmiech narasta gdzieś w brzuchu i grozi rozsadzeniem od wewnątrz, twarz MUSI pozostać kamienna! Mnie, na przykład, poszła niedawno herbata nosem. Jest to ryzyko, które trzeba podjąć, jeśli chce się mieć ciekawe wspomnienia.
Czemu?- bo maluchy mają niską odporność na śmieszność. Mogą się w sobie zamknąć i już nie będzie się z czego śmiać, bo nie będą wymyślać nowych słów. A potem, jak z rozkosznego bobo wyrośnie pyskaty nastolatek, to nie da rady go spacyfikować stwierdzeniem:
- Ty, Młody! Nie podskakuj! Bo opowiem kumplom, jak byłeś mały to żarłeś plastelinę i piosenki o pisorach śpiewałeś!
I tylko do siebie będzie mogli mieć pretensje. Lepiej zachować twarz z kamienia, a śmiać się w kiblu.
A ja, po prostu musiałam podzielić się z Wami lalką, którą kupiłam i obfotografowałam dokładnie rok temu i nie ma ona nic wspólnego ze świętami i mikołajami.
Ot, po prostu fajna lalka, której jeszcze nie pokazywałam.
Od siebie dodam, że lalka powstała na podobieństwo postaci z filmu Star Trek (Prawda, że nikt o tym nie wiedział? Prawda? To normalnie wiadomość dnia!)
Ewentualnie, mogliście nie zauważyć, ale ma ona mold mbili i jest to (chyba) pierwszy raz, gdy pokazuję lalkę z takim odlewem.
Lalka może mało jest podobna, ale ciężko zrobić pannę, tak śliczną, jak Zoe.
Nie mówię Wam jeszcze "Wesołych Świąt", bo mam ambicję wcisnąć jeszcze jeden post przed Wigilią.
Choinkę już ubrałam, ciastka upiekłam, pierogi prawie ulepiłam.
Czas mam.
A teraz rozwiązanie zagadek:
* Pultynki- kocie policzki. Zwłaszcza białe. Najważniejsze, że puchate
** Gondulek- mała część czegoś, przyczepiona do większej części.
*** Knyksik- mała część, która odpadła od większej części. Czyli jak "gondulek" odpadnie, to automatycznie staje się "knyksikiem". "Knyksik" staje się "gondulkiem", gdy się go przyklei i będzie odstawał.
Zasadniczo tym postem chciałabym zacząć pewien cykl historii i opisywać w nim rzeczy, które mnie bezpośrednio nie dotyczą, ale są warte uwiecznienia. Nie raz pokazałam, że w moim przypadku "cykl", to jeden post właściwy i trzy posty tłumaczenia, dlaczego nie ma kontynuacji, więc nie przyzwyczajajcie się zbytnio.
"Opowieści podarowane" to historie które zasłyszałam od kogoś i choć wydają się nieprawdopodobne, to wiem, że zdarzyły się naprawdę i grzechem jest ich nie zapisać.
Lubię słuchać ludzi. Uwielbiam wręcz. W autobusach przysłuchuję się bezładnej paplaninie, próbując wyłowić pojedyncze zdania, "strzygę" uszami w kolejce do lekarza i na poczcie. Mam coś takiego w twarzy, że ludzie sami przychodzą i mi się zwierzają.
Co prawda, czasem trafiają się historie zwyczajnie niesmaczne, jak na przykład opowieść o zanikających cyckach, czy paskudnych chorobach. Czasem jednak trafia się taka perełka, że aż nie wierzę. I cieszę się, że ją mam!
- Każdy facet powinien mieć swojego Ziutka!- rzuciła kiedyś przy piwie wspólna koleżanka moja i Małżona. "Ziutka" czyli przyjaciela płci męskiej. Gotowego oddać życie za kumpla. Oddanego i wiernego. Historia może zatrzeć jego imię, wygląd czy pochodzenie, ale pamięć o czynach pozostanie na zawsze zapisana na kartach dziejów i opowiedziana "ludziom dla nauki". Małżon swojego "Ziutka" poznał jeszcze w liceum. Ich miłość wzajemna przetrwała lata szkolne i studia. I nawet mnie. Razem grają w planszówki, na Xboxie i jeżdżą na gokartach. Kiedyś byłam diablo zazdrosna, ale przeszło mi, gdy urodził się Maślak. Dzisiaj traktuję "Ziutka", jak nieszkodliwe zwierzątko domowe, które nie umie kroić chleba prosto, wyżera Nutellę łyżką ze słoika i jest w stanie zjeść KAŻĄ ilość pieczonych ziemniaków. Sądzę, że ich miłość dopiero się rozkręca i jeszcze wiele przed nimi. Tym bardziej, że "Ziutkowi" dopiero co urodziła się córka i nie może poświęcać Małżonowi tyle czasu, co kiedyś, choć bardzo się stara, by przyjaciel nie czuł się przezeń porzucony. Nie ma tego złego, jeszcze nad kołyską Młodej postanowiliśmy, że Maślak się z nią ożeni i w ten sposób staniemy się jedną, wielką rodziną! A jak nie zechce?- Nie ma takiej opcji! ;)
Mój szef też ma "Ziutka". Ich przyjaźń jest najpiękniejszą i najtrwalszą męską przyjaźnią, jaką kiedykolwiek widziałam. Są parą idealną, doskonale dobraną i niesamowicie pokraczną. Jeden jest wielki jak niedźwiedź, obdarzony męskim aksamitnym głosem i bujną czupryną w kolorze słomy. Drugi jest mały, niepozorny, cichy jak mysz i łysawy. Znają się chyba od piaskownicy i są bardziej braćmi, niż zrodzeni z jednej matki dzieci. Szef i "Ziutek", czyli Florian dorastali na jednej dzielnicy, chodzili do jednej szkoły i spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Kiedyś, gdy już byli w wieku prawie dorosłym, pojechali większą grupą na biwak nad Zalew Wiślany. Wzięli piwo, wzięli panny, wzięli gitary i namioty. Wzięli i się pochleli. Jak to nastolatki, bez opieki rodziców. Szef mój (wówczas dwumetrowy dryblas, o płomiennym oku i dandysowskim loku) dostał kosza od panny, na której chciał wywrzeć ogromne wrażenie, za pomocą swojej gry na gitarze i z żalu postanowił... się utopić. Tak, postanowił skrócić swoje męki miłosne, w odmętach zalewu. Wiem, głupie to, nie mnie to oceniać, ciągle pamiętam, jak pokręcone są umysły nastolatków.
Najpierw siedział przy ognisku, nabzdyczony jak indyk przed świętami. Potem trochę poklął, a potem oświadczył, że ma złamane serce i idzie ze sobą skończyć. I poszedł w stronę wody. Nie umiał wtedy pływać i nie rzucił się w fale. Po prostu szedł przed siebie. Zalew Wiślany, ma to do siebie, że średnia jego głębokość to 2,7m. W praktyce oznacza to, że wchodzi się do wody, idzie i idzie, a woda sięga do kolan. Miejscami trafiają się połacie mułu i roślinności, ale nie ma fal, nie ma podwodnych prądów i tego typu niespodzianek. Owszem, da się tam utopić (jak i w wannie) ale wymaga to albo totalnego braku wyobraźni, albo wyjątkowego pecha.
I tak sobie szedł i szedł, ten mój szef, aż wytrzeźwiał i stwierdził, że panna nie jest warta ani dramatycznego zgonu, ani nawet zapalenia płuc. Postanowił wrócić. Mówił, że nie było go godzinę, może dwie.
Kiedy doszedł do obozowiska, okazało się, że wszyscy poszli spać. Wszyscy poza wiernym Florianem, który siedział przy ledwie tlącym się ognisku, walczył z prawym butem, który nie chciał trzymać się na lewej nodze i żałośnie zawodził:
- Jaaaaaaaaaareeeek! Nie idź się topić! Jaaaaarek, ja Cię uratuję! Przyjacielu drogi! Nie idź!!! Jaaaaarek!- po ostatnim, rozpaczliwym okrzyku, Florian spróbował wstać, ale w pijackim amoku zaplątał się we własne nogi i padł obok ogniska.
Niedoszły topielec pozbierał swojego kumpla z ziemi, a ten nadal zapewniał, że idzie go uratować, tylko buta ubierze. Nie przekonało go nawet to, że "topielec" stoi przed nim żywy, choć mokry i zziębnięty. Przekonało odebranie butów i męski kuksaniec. Wtedy Florian uwierzył i po raz kolejny wygłosił deklarację psiej wierności.
Na moje nieszczęście widuję Floriana dość często, a wyobraźnia uparcie podsuwa mi jego obraz- siedzącego przy ognisku i walczącego i opornym obuwiem. I Szefa, który próbował się utopić w wodzie do kolan...
Nie przepadam za Zalewem Wiślanym jako miejscem wypoczynku. Woda jest za płytka, komarów za dużo...
Nie da się jednak ukryć, że miejscem do fotografowania jest zacnym:
I to właśnie tam, przed moim urlopem, zabrałam Popkę:
Popka jest dość rzadko spotykaną lalką o ciele pivotal, a w swej "rodzinnej formie" wyglądała tak:
Moja lalka dotarła do mnie jedynie z pierścionkiem i w butach, ale ani jedna ani druga część garderoby mi się nie spodobała na tyle, by ją na dłużej zatrzymać.
Sama lalka też jest urody dość dyskusyjnej i wzbudza mieszane uczucia w ludziach, którzy ją oglądają na żywo.
Ja ją lubię.
Jest chuda jak anorektyczka. Ma słitaśny dziobek i fryzurę na pazia. Jej szponami można by grabić grządki.
Jest tak cudownie, karykaturalnie przerysowana, że nie mogę uznać jej za brzydką.
Duh!
Minnie Mouse rozpacza nad chudością lalki, która ją nosi!
Muszę ze smutkiem stwierdzić porażkę na tle ustawiana lalek do fotek. Zazdroszczę ludziom, którzy nawet z klocka drewna, jakim jest np model muse, umieją wykrzesać życie. Jak widać na powyższych fotkach, ja nie umiem tego zrobić nawet z lalką mobilną. Moją zmorą jest ustawianie lalek tak, by nie wyglądały, jak wystrugane z mydła. Popkę udało mi się wbić w piasek, ale jak nie mam takiej pomocy...
Ech!
I jeszcze na zamknięcie tematu "Ziutka":
Wszyscy w pracy myśleliśmy, że już wiemy wszystko o uczuciu łączącym Szefa i Floriana.
Myliliśmy się.
Niedawno Florian wpadł w interesach.
Posiedział, pogadał, kawę wypił.
Szef odprowadził go do samochodu, upewnił się, że przyjaciel zapiął pasy, i że żadna cegła mu na głowę nie spadnie. Potem poszedł do kuchni, by zza szyby, dyskretnie obserwować wyjazd pojazdu przez bramę.
Wyobraźcie sobie reakcję moją i kolegi, gdy nagle usłyszeliśmy dochodzącą z pomieszczenia pieśń:
"... Floooooooooooooooooooorian!
You don't have to wear that dress tonight!
Floooooooooooooooooooorian!..."
Zupełnie w rytm piosenki dobiegającej z radia:
Moja mina- bezcenna!
Komentarz kolegi- jeszcze bardziej:
- A ty, czy masz takiego przyjaciela, któremu śpiewasz pieśni pożegnalne?
A wy macie?
*Florian oczywiście nazywa się inaczej, ale podobnie
Jestem niewolnicą swoich przyzwyczajeń. Oczywiście nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki mama nie zwróciła mi uwagi, że nie jestem w stanie wyjść z domu, bez wysikania się i napicia herbaty, obowiązkowo w tej kolejności.
Najpierw włażę do wanny, a dopiero potem odkręcam wodę. Czas napełnienia poświęcam na filozofowanie i wymyślanie ciętych ripost, dopiero gdy zakręcę kran, to zaczynam się pucować. Nie umiem się wykąpać w w napełnionej wannie.
Muszę mieć dwie poduszki (dużą i jasiek), nie umiem bez nich zasnąć, ale w nocy i tak je odrzucam i śpię bez.
Kanapki, zamiast masłem, smaruje majonezem. Gdy nie mam tegoż w lodówce, to jem bez niczego lub nie jem wcale.
Umiem rozpoznać, po zapachu, słodzoną herbatę, a nauczyłam się tego dlatego, że nie jestem w stanie przełknąć słodkiej.
W zimę muszę mieć na rękach rękawiczki, ale gdy mam zakryte całe dłonie, to dostaję "kurwicy". Rozwiązanie?- mitenki bez palców!
Nie maluję ust, bo od razu zaczynam gryźć paznokcie!
W autobusie muszę usiąść na "swoje" miejsce, a jak jest zajęte, to będę stać, choćby reszta pojazdu była pusta.
I własnie o autobusie ta historia:
Lubię chodzić na piechotę, bo wtedy mi się najlepiej myśli i obmyśla działania. Z pracy do domu mam dwadzieścia minut spacerem i, gdy nie poruszam się rowerem, to tę odległość często pokonuję "z buta". Niestety, dosłownie kilka metrów od bramy, mam też przystanek autobusowy, z którego kursuje aż jeden autobus dziennie. Przy okazji jest to autobus, który przyjeżdża 5 minut po moim fajrancie i jedzie pod mój dom. Przyznam, że czasem, z lenistwa, wybieram szybki transport, zamiast zdrowego spaceru.
Trafiło się, że jeździłam codziennie, przez tydzień. Zawsze wybierałam to samo miejsce- bezpośrednio za kierowcą, na pojedynczym siedzeniu.
Pewnego dnia zawahałam się, bo choć "moje" siedzisko było wolne, to obok niego siedziały dwie matki, ze stadem rozkrzyczanych dzieciaków. Sama posiadam "szkodnika" i wiem, że można być cicho w autobusie. Te panie tego nie wiedziały. Mając do wyboru albo cichy kącik, albo rozrywkę w postaci wrzasków, wyzywania, plucia i zapewne kopania, wybrałam oczywiście to pierwsze.
Wsparłam się o rurkę, włączyłam muzykę, zagłuszającą choć trochę kakofonię dźwięków, głowę oparłam o szybę i udawałam, że śpię.
Autobus ruszył i nie zdążył nawet dojechać do następnego przystanku, gdy przez dudnienie w słuchawkach, wdarł się do moich uszu tępy odgłos uderzenia.
W pierwszej chwili, pomyślałam, że któraś "małpa" ze stada, musiała się wywalić jak długa.
Ku mojemu zdziwieniu, całe towarzystwo było na swoich miejscach. Tylko jakieś ciche i zadziwione. Rozglądające się wokół, niepewnie.
Ja też zaczęłam się dyskretnie rozglądać. Potem oblałam się zimnym potem.
Na tym siedzeniu, tym które tak bardzo chciałam zająć leżał kawał urwanej podsufitki z autobusu! Zapewne nie stałaby mi się większa krzywda, gdybym oberwała tym w łeb, ale najadłabym się strachu co niemiara!
Odtąd baczniej obserwuję swoje poczynania i staram się nie ulegać przyzwyczajeniom. Nigdy nie wiadomo, kiedy wybicie z rutyny uratuje dzień lub zdrowie. Albo
Lalki kupuję odruchowo. Na zasadzie: "O! Mold Lara! Uwielbiam mold Lara! Mam "szysta lalek z moldem Lara! Kupię jeszcze jedną" I kupiłam...
A potem, w domu się zastanawiam:
"A na cholerę mi kolejny mold Lara?"
"A po co ja w to Kup Teraz kliknęłam?"
"A kto Cię laleczko tak skrzywdził?"
A lalka, o której mowa, to kolejna z dziewczyn Bonda, czyli "Tasiemiczka*":
* W moim pierwszym kompie, gra karciana "Solitaire", czyli "pasjans", była pod nazwą "Tasiemiec".
Grafa do bani, muzyki niet, ale jaka grywalność!
A oto sama lalka:
James Bond 007
Live and let die
Solitaire Doll
2009
Black Label (ponoć)
Gdyby Tasia na żywo wyglądała choć w 1/2 tak ładnie. To nie byłoby żalu, nie byłoby psioczenia na durne przyzwyczajenia i odruchy, nie byłoby tego posta, w takiej formie.
A jest, bo lalka w chwili przybycia prezentowała się tak:
Zapewne, po tych dwóch fotkach, nie widzicie jeszcze, gdzie leży największy (a nawet dwa!) problem Tasi?
A tutaj?:
Fotoszop poziom mistrzowski!
Nadal nie?
Posłużę się zatem planszą poglądową:
Fotoszop level: master Królik!
Problem mój sprowadzał się do tego, że nijak nie umiałam jej ubrać i uczesać. Byłam tak zniechęcona, że o zgrozo!, chciałam ją sprzedać! A przecież ja nie umiem sprzedać lalki!
Z pomocą przyszła mi, niezwykle utalentowana, acz nie doceniająca swoich zalet, niewiasta i teraz Panna Tasiemiczka już nie musi ukrywać atrybutów, a nawet przekuła je w zalety!
Tak... Nowa "skóra", to to, co mi było potrzebne!
Nie mogę się poruszać, nie mogę oddychać, ale kiecka zajebista, to postoję chociaż.
Spójrz mi w oczy...
W oczy mówiłam!!!
Rzęsy zgubiłam w praniu!
Mam nadzieję, że od następnej sesji, lalki nie będą już w namiocie, a w plenerze!
Jeszcze dodam, że oryginał lalki wyglądał tak:
Dr Quin...
Do pacjentów, z takim dekoltem? Nie godzi się tak, nie godzi...
Na samiuśkim końcu, chciałam jeszcze dodać, że kasztanowy kolor spłukał się do (niespodzianka!) rudego. znowu jestem sobą!