UWAGA!
Dzisiaj lalek jest bardzo mało, za to tekstu bardzo, bardzo dużo...
Dzisiaj są trzecie urodziny Maślaka.
Powinnam napisać Mu jakiś tekst, tak jak pisałam w
zeszłym i
wcześniejszym roku...
Siadłam przed pustym ekranem i zamarłam.
Jak mam opisać tą gigantyczną, duszącą mnie miłość do tego małego Grzdyla? W jakie słowa mam ubrać podziękę, dla tej siły, która uczyniła mnie Matką?
Jak wyrazić dumę z własnego dziecka, które jest odrębną istotą, tak różną, choć taką samą?
Jak zmierzyć siłę, której nigdy nie miałam, a teraz dostałam w darze?
Jak przekazać to uczucie, gdy patrzę w jego oczy i widzę w nich oczy męża i moje?
Jak powiedzieć, że dzięki Niemu odważnie patrzę na świat, choć zwykle tak bardzo się boję?
Nie da się...
To jest po prostu we mnie. I ja wiem, że to tam jest.
Dzisiaj nie piszę dla Ryszarda, choć to jego święto.
Moje też.
To ja trzy lata temu zostałam mamą.
Dzisiaj piszę dla Psychofanki i przede wszystkim dla niej...
Trochę Chrzestnej Wróżki Cioci Asi...
Są historie, które czekają na odpowiedni moment by je opowiedzieć:
W szpitalu, na jednej sali ze mną leżała starsza pani. Była niewielka, pomarszczona jak rodzynka i niesamowicie pogodna. Choć bardzo nie chciałam się integrować, to ta staruszka non sto przykuwała moją uwagę. Mam straszną słabość do starych ludzi (jeśli oczywiście nie uważają, że z racji wieku "im się należy"), więc kątem oka obserwowałam panią Różę, choć na początku, w żadne rozmowy z nią się nie wdawałam.
Pani Róża była głucha i często wyłączała aparat żeby się np.: przespać w spokoju. Chrapała przy tym jak stary parowóz.
Róża uwielbiała gadać, a ja, choć nie chciałam słuchać, przez przypadek zostałam uraczona najbardziej niesamowitą historią, jaką w życiu słyszałam.
Urodziła się, i wychowała na wiosce, i zawsze była pracowita i lubiła "robić". Nie miała rodzeństwa, bo jej rodziców wywieźli w czasie wojny, a ona chowała się po rodzinie. Wyszła za mąż mając 18 lat i nie zrobiła tego z miłości, tylko dlatego, że on był "gospodarny" i nie pił za dużo, a ona bardzo, ale to bardzo chciała mieć dziecko.
Pan Młody w dniu ślubu kończył 44 lata, a Panna Młoda nawet nie miała jeszcze okresu. Jak sama mówiła- ciotka jej powiedziała, że "to przychodzi po ślubie".
Małżonek Pani Róży padł na zawał serca dwa tygodnie po ślubie. Ona została osiemnastoletnią wdową, na której barkach spoczęła gospodarka, zrzędliwa teściowa i młodszy brat męża- wiecznie zalany alkoholik.
Sama stwierdziła po latach, robiła im za kopciucha i służącą. Do tego po wiosce poszła fama, że ona przynosi pecha i że męża wykończyła, a "szwagier" rozpowiadał, że żyją razem i nikt w powtórne konkury się nie pchał.
Ale pragnienie dziecka było zbyt silne.
Ryzykując wioskowy ostarcyzm, próbowała i ze szwagrem i z jego kumplem od kielicha. Oczywiście nici z tego wyszły. Teściowa non stop dawała jej odczuć, że jest w domu intruzem, a jednocześnie sama w nim nic nie robiła.
Trwało to latami.
Gdy teściowa zmarła, to "szwagier" przepił krowy i całe gospodarstwo, a Róża wylądowałaby na bruku, gdyby nie znalazła sobie drugiego męża.
Jak sama mówiła- ja nie pił, to była anioł, jak pił, to bił. A ona przyjmowała los z pokorą, a dziecka jak nie było, tak nie było.
W końcu, gdy już skończyła 30 lat, to postanowiła dziecko "przysposobić". Udała się do Domu Dziecka i napotkała mur.
Za stara.
Za biedna.
Mąż pijak.
Nie ma żadnych przesłanek, ze oni nie mogą mieć dzieci, niech więc próbują.
(Naprawdę nie wiem, jak działają procedury, ale jak liczyłam, to to wszystko miało miejsce gdzieś w latach 80tych).
Staruszka mówiła, że wtedy decyzję o "wydaniu" dziecka podejmowała kierowniczka placówki, i ona wydeptała do niej ścieżkę. Nie pomagały łapówki, ani prośby. Do tego Róża narobiła sobie kłopotów, wygarniając kierowniczce, zasłyszaną plotkę (która okazała się prawdziwa), o tym, że ta za kasę pozwoliła wywieźć dwójkę dzieci z Polski, do Francji. Po tym zdarzeniu Dom Dziecka zaryglował za Różą drzwi.
Mijały kolejne lata.
Dziecka nie było, ale nadzieja tak.
Zbudowali "Nowy Szpital" i w tym szpitalu Róża dowiedziała się, że nigdy nie wytworzyła się jej dobrze macica i nie ma najmniejszych szans na poczęcie i donoszenie. Nie powiedziała mi czemu tak późno się dowiedziała, czemu się nie domyśliła? A ja nie śmiałam pytać. Dla innej kobiety byłby to druzgocący cios, a dla niej to była cudowna wiadomość, bo w końcu miała "papier" na to, że jest bezpłodna. To miał być jej "list żelazny" w walce z urzędami.
Przed kolejną wycieczką do Domu Dziecka, tym razem w innym mieście, pojechała na pielgrzymkę do Częstochowy. Jak sama mówiła, nigdy nie była przesadnie wierząca (co dziwne, skoro wychowała się na wiosce i w tych czasach), ale modliła się o "syna, takiego jak miała na ręku Matka Boska". Na tej samej pielgrzymce poznała kobietę z okolicy,z którą się zaprzyjaźniła, której zwierzyła się ze swoich problemów. Tamta opowiedziała jej, że można obejść Dom Dziecka, jeśli znajdzie się kogoś, kto przekaże dziecko bezpośrednio do nowych rodziców. Dzisiaj to się chyba nazywa "adopcja ze wskazaniem", wtedy była to nowinka. Nowa przyjaciółka pani Róży pracowała w jakimś urzędzie gminy i wzięła od niej adres na wypadek gdyby coś tam usłyszała o dziecku "do oddania".
I któregoś dnia do Róży przyszedł telegram, że jest dziecko- 80km od miejsca, gdzie ta mieszkała.
Jak sama mówiła- jak stała tak pobiegła do kierownika zakładu, w którym pracowała. Kierownik, znał historię kobiety, wsadził ją w samochód i pojechali we wskazane miejsce.
To była jakaś stara PGRowska wiocha. To był ten czas, gdy PGRy jeszcze dychały, ale już nastawał ich koniec. Pod podanym adresem nie było dziecka, jedynie informacja, że w polu pracuje kobieta, która coś na ten temat wie.
Pojechali na pole, znaleźli kobietę, która powiedziała im, że dziecko owszem jest, ale u jej ciotki, w wiosce oddalonej o następne 20 km.
Pojechali.
Znaleźli chałupę.
W chałupie babkę i zawiniątko.
I tak Róża znalazła Grzesia.
Jego biologiczną matką była 17 letnia wnuczka kobiety, do której przyjechali. Gdy dziewczyna zaszła w ciążę, jej rodzicielka wywaliła ją z domu. Młoda poszła do babki, tam urodziła, ale sama matką być nie chciała. Posunęła się do tego, że próbowała dziecko zabić. Zostawiła go gołego na parapecie, w zimę, przy dużym mrozie. Grześ dostał zapalenia płuc, ale się wylizał. Jego matka w pewnym momencie zniknęła na dobre, poszła w tango z gachem, zrobili włam do sklepu i poszła siedzieć. Ponieważ była niepełnoletnia, to opiekę nad małym przyznali jej babci, bo matka się młodej zrzekła.
Grześ dla prababci był kolejną gębą do wykarmienia i była rada, że się go pozbędzie. Jeszcze dodała, że z dzieciaka prawdopodobnie nic nie będzie, bo choć miał już rok, to wyglądał na góra 6 miesięcy.
Róży to nie obchodziło. Była jego mamą, w momencie, kiedy wzięła go na ręce. Zdrowy, czy chory, był jej synem, którego "wychodziła" sobie i wymodliła. Ten, na którego tak długo czekała.
"Grzesio"- nigdy nie mówiła o nim inaczej, zawsze z czułością i dumą.
"Grzesio" ma swoją firmę przewozową. "Grzesio" kupił jej mieszkanie na parterze żeby nie musiała się wspinać na piętro, a sam mieszka dwie klatki dalej. "Grzesio" ożenił się bardzo dobrze, tylko zamiast robić wnuki, to chce z żoną studiować.
"Grzesio" przychodził do niej codziennie w odwiedziny.
To 2 metrowy kafar, przy którym ona wyglądała jak wiązka chrustu. Ale, mam wrażenie, że gdyby ktoś próbował jej zrobić krzywdę, to zadusiłby gołymi rękami.
Róża opowiadała jeszcze o rozprawie sądowej, na której biologiczna matka Grzesia zrzekała się do niego praw. O tym, że zmarła, gdy Grześ miał 5 lat, o tym, że nigdy nie kryła przed nim, że go "znalazła".
A ja żałowałam, że nie mam czasu by słuchać jej dalej.
Możecie mi nie wierzyć. Możecie szukać dziur w tej opowieści. Możecie uznać, że zmyślam.
Pani Róża istnieje, leżałam z nią na jednej sali. Nie była mamroczącą staruszką. Była tylko głucha...
Mogłam zapomnieć szczegółów, mogłam coś pokręcić, ale nic nie zmyśliłam!
Do każdej mamy na świecie jest gdzieś przypisane dziecko. Czasem znajduje się je od razu, a czasem dziecko i mama potrzebują czasu by się znaleźć.
Najdroższa Psychofanko, mam nadzieję, że odnajdziecie się szybko!
Mam nadzieję, że ja i Maślak się nigdy nie zgubimy.
Przypuszczam, że za kilka lat Rysiek będzie zły, że wrzucałam jego zdjęcia do sieci, na prawo i lewo, więc macie kilka fotek lalek w zamian.
To jedne z moich ulubionych. Wyglądają tak jak my, i co w nich najfajniejsze- nie zestarzeją się i zawsze będą tak wyglądać:
A to zdjęcie jest dla mamy kogoś innego- dla
Szarej Sowy, której mówię serdeczne i wielkie: DZIĘKUJĘ!!
Trudno...
Niech będzie zły...
STO LAT SYNECZKU!!