Charakterystyka Królika

Moje zdjęcie
Elbląg, Warmińsko-Mazurskie, Poland
Jestem Żoną i Matką. Kolekcjonerem i Czytaczem. Budowniczym swojej małej rodziny. Mój MałżOn to odważny, lecz nico leniwy lew. Mój Syn to Mały leśny troll o najmądrzejszych oczach świata. Ja to Chaotyczny Królik, kobieta o wielkim sercu i duszy wielkości lalki Barbie. Sprzątam, gotuję i piszę, a przede wszystkim żyję! Oj, tak- żyję pełnią życia!!!

środa, 21 sierpnia 2013

A teraz idziemy na jednego!

Doceńcie "gifa". Nawet nie wiecie ile internetów musiałam przeszukać, żeby znaleźć coś równie paskudnego!

Na początku nic nie zwiastowało katastrofy. Ranek był słoneczny i ciepły. Samochód stał gotowy do drogi, a my pogodziliśmy się już z faktem, że nic nas nie uratuje przed WIELKIM WESELEM.
Stwierdziliśmy, że w związku z tym, że zostaliśmy przymuszeni do imprezy, to w dupie mamy wszelkie konwenanse. Postanowiłam wystąpić w kreacji zakupionej cztery lata temu i nie poszłam do fryzjera. Małżon założył "eleganckie" spodnie bez "kanta", wygodny sweterek i swoje, najwygodniejsze na świecie (i na tamtą chwilę jedyne) buty.
Kotu zostawiliśmy dwie michy  żarcia i wannę pełną wody. Młodego zainstalowaliśmy u Dziadków.
Już mieliśmy wychodzić, gdy zadzwonił telefon Małżona.
Z zaciekawieniem obserwowałam jak, w trakcie rozwoju rozmowy, zmienia się kolor jego twarzy i jak rośnie małżonowe przerażenie.
- K. dzwonił- oznajmił Małżon grobowym tonem, gdy rozmowa dobiegła końca.- Nie wiadomo co się dzieje z jego świadkiem. Nie ma z nim kontaktu od czwartku wieczorem. K. prosi żebym zabrał garnitur i błaga, żebym był "świadkiem zapasowym". Co mam robić?
Wzruszyłam ramionami. Odpowiedź tak naprawdę była tylko jedna. Krew nie woda, Małż i K. to rodzeni kuzyni, bracia cioteczni. No i matka K. należy do osób, z którymi lepiej nie zadzierać. Czasem śmiejemy się, że lepiej obrazić Boga, niż ciocię B., bo Bóg jest miłosierny i wybacza.
Oczywiście jedyny garnitur, jaki Małż posiada, to jego ślubny. W ramionach ciut za szeroki, spodnie za luźne w pasie. Od dobrobytu Małżon chudnie, a ja tyję- tak działa równowaga we wszechświecie. Od koszuli odpadł mu tylko jeden guzik, ale krawat skutecznie przykrył ubytek.
Nie mogliśmy znaleźć butów, ale przypomnieliśmy sobie, że: a) ślub braliśmy w styczniu, więc zimowe buty latem, przy trzydziestu stopniach na zewnątrz, mogą być cokolwiek kłopotliwe, b) przecież świadkiem ma być "zapasowym" i na "wszelki wypadek", więc tak naprawdę te buty nie będą potrzebne.
I tak Małżon pojechał w brązowych adidasach.
Jechaliśmy sześć godzin. Im bliżej byliśmy, tym częstsze telefony od spanikowanej rodziny- świadek nadal pozostawał "zaginiony".
Przyjechaliśmy godzinę przed ślubem.
Świadek nie dotarł.
Małż przebrał się w garnitur. MamaM przyszyła "odpadnięty" guzik. Ojciec K., na widok brązowych, sportowych butów, powiedział tylko: "niech go kamerują do pasa".
Kilka godzin przed naszym przyjazdem Pan Młody wziął swój samochód, piękny "hamerykański", którym miał jechać do ślubu i zawiózł na myjnię i do przystrojenia. W drodze powrotnej przywalił swoim wypieszczonym cacuszkiem (już przystrojonym i umytym) w inny samochód. Nic nikomu się nie stało, ale auto odjechało w siną dal na lawecie, nie zdolne do dalszej jazdy, a K. biedniejszy o trzysta złotych mandatu i bogatszy o punkty karne, wrócił pieszo do domu.
Nową Ślubną limuzyną naprędce został mianowany samochód jednego ze szwagrów K.
Passat w kombi.
Kwestię przystrojenia na szybko załatwiły wstążeczki z pobliskiej kwiaciarni.
Pech chciał, że jedynej otwartej.
Takiej przy cmentarzu...
Wstążki były blado fioletowe- jedyne, na których nie pisało "ostatnie pożegnanie", czy coś w okolicach...
Pojechaliśmy do kościoła.
Małżon, wraz z rodzicami K., poszedł jak każe lokalna tradycja, poprowadzić Młodą do kościoła. Ja zostałam przed świątynią.
Gromada lokalnych wyznawczyń, jedynego słusznego radia, głośno komentowała skandal, jakim było ubranie przez Młodą niewielkiego welonu i białej, skromnej sukienki. Pomstowała na księdza, co im ślubu ma udzielać, że pozwala na takie bezeceństwa, a mnie się przypomniało, że te same baby rok wcześniej zebrały sporą "wyprawkę" dla Pulpeta i siedziały na jego chrzcinach na honorowym miejscu w kościele. I wszyscy się cieszyli, że Młoda, od dawna uważana, przez maleńką społeczność, za starą pannę, nie dość, że znalazła przyszłego męża, to jeszcze Pulpeta w rodzinnym kościółku przyjechała ochrzcić!
Z zakrystii wyszedł Proboszcz, usłyszał gadanie bab i gromko kazał im "nie pieprzyć głupot i wrócić na swoje nabożeństwo, a mszę pozostawić Młodym".
Baby uciekły jak stado spłoszonych gołębi, a spod domu Młodej wyruszył orszak.
Młodzi ostatni weszli do kościółka i jaśnieli jak dwie gwiazdy.
Nie zająknęli się przy składaniu przysięgi i nie zgubili obrączek.
Ksiądz troszeczkę naraził się rodzinie, gdy odprawił mszę w intencji Młodych i polecając Bożej pamięci zmarłego Ojca Młodej- Józefa*, podczas gdy miał on na imię Stanisław. Przypuszczam jednak, że nikt już nie pamiętał, że dawno, dawno temu, długo w wiosce spekulowano, który z braci tak naprawdę był ojcem Młodej. Grunt, że obaj już nie żyją. W każdym razie, mnie ta historia się przypomniała, bo jakaś taka cisza nagle w kościele zapadła. Ale ksiądz, zaraz pomyłkę naprawił mówiąc: "(...) i polecamy Bożej pamięci Ojca Panny Młodej Stanisława i brata jego Józefa... (...)" i tak naprawdę to był koniec katastrof weselnych.
Potem jeszcze Małżon musiał wytłumaczyć "Szwagrom", że on nie zamierza świadkować na weselu i mają znaleźć innego do rozlewania wódki i dawania cukierków. Długo z nimi nie walczył, ale musieli ulec, bo Małżon jak chce, to umie być stanowczy.
Na weselu zjedliśmy rosół i schaboszczaka i po dziewiątej wieczorem zmyliśmy się po angielsku.
Niedaleko był wielki hotel nad jeziorem, gdzie "przypadkiem" zarezerwowaliśmy sobie pokój kilka godzin wcześniej.
W każdym razie, w czasie wesela bawiłam się wyśmienicie, choć nie umiem tańczyć.
Rany, jak ja się cieszę, że mam to za sobą!

Grażynki na ślubie nie było. W przeciwnym razie pisałabym tego posta z więzienia albo z wariatkowa.

Skoro ja nie zatańczyłam nawet pół tańca na Weselu, to daję Wam fotki dwóch roztańczonych lalek. Szczerze, to kupiłam je rok temu, obfotografowałam i... zapomniałam o nich na śmierć!

Classic Ballet Series: Sugar Plum Fairy:

1997


Classic Ballet Series: Swan Queen in Swan Lake (AA)

1998

Zdjęcia promo jak zwykle nieco odbiegają od tych rzeczywistych, ale w tym przypadku lalki mają jakiś "czar", którego na materiałach promocyjnych nie ma!

 Jak na baletnicę, jestem całkiem sztywna!


Eeee... to nie jest fryzura ze zdjęcia promo!


 Bucik!

 W stronę słońca!

Fryzura na "maszt radiowy"

Zatrzaski, a nie rzepy!





Niech ktoś mnie po pleckach poklepie!



Czy widzicie, że mam rzęsy?

Zajebisty koczek!


Miło mi poznać!


 Czyja rączka ładniejsza?

Marcepan i czekolada. Idealne połączenie!



* Oczywiście imiona są czysto przypadkowe.
Możecie mi wierzyć, lub nie, ale otrzymałam zgodę na publikację tego tekstu.


Fotki wygrzebane z:
http://unrinconenmivitrina.com/2013/03/27/barbie-collector-classic-ballet-series/

środa, 14 sierpnia 2013

Największe poświęcenie.

Od lat sobie obiecuję, że zacznę prowadzić zeszycik lektur. Jak nieraz mówiłam, przeczytałam już tony książek, ale bardzo, bardzo rzadko udaje mi się zapamiętać tytuły i autorów. Pamiętam jedynie zdarzenia, fragmenty...
Kiedyś czytałam książkę, której bohaterami było dwóch mężczyzn, najlepszych przyjaciół- kawalerów po czterdziestce. Nie pamiętam czy był to horror, komedia, czy dramat. "Kto, kogo i dlaczego"- też mnie już nie interesuje Nie znam autora, imion bohaterów, ani tytułu, ale jednej informacji, drobnej perełki w fabule, nigdy nie zapomnę.
Tych dwóch facetów (opisanych w powieści) znało się całe życie. Byli dla siebie jak bracia. W pewnym momencie swojej znajomości, stanęli przed problemem, nie do obejścia, a mianowicie- co kupić na prezent temu drugiemu? Znając się przez tyle lat obdarowali się już wszystkim i powoli wyczerpywały im się pomysły. Jeden z nich wpadł na zbawienny koncept i przykry obowiązek zamienił w grę, która polegała na wyszukaniu najbardziej kuriozalnego, głupiego i abstrakcyjnego prezentu dla przyjaciela. Ustalili przy tym górny limit kwotowy na jakieś 20 dolarów. I tak zaczęła się era pluszowych poduszek, Jezusów kiwających głową i śpiewających ryb.
Ta scena, fragment oderwany z całości, na zawsze utkwił mi w pamięci. Nie ukrywam, że próbuję w podobną zabawę grać z moimi mężczyznami (przynajmniej tymi dorosłymi). "Bratu" dostał już ode mnie: zestaw Kucyponków, Wiewióreckę (tak, TĘ Wiewióreckę- to początkowo był jego prezent!), "kultową" koszulkę z wilkami:


On zaś zrewanżował mi się "Pięćdziesięcioma twarzami Geja", najnowszą edycją Tamagochi, makaronem w peniski i obrazkiem przedstawiającym Jeżusa z Borii:


Małżon dość długo opierał się moim staraniom o najgłupszy i najbardziej wart zapamiętania prezent, dopóki podczas urlopu nad morzem, nie wpadliśmy na NIĄ!
Piękna białogłowa, która prężyła swe smukłe, mocno opalone ciało. Eksponowała nagie, pełne piersi, a za jedyne odzienie służyły jej jedynie skąpe majteczki...
Małżon zapałał do niej natychmiastowym uczuciem, a i ja przyznać muszę, że uległam od razu czarowi pamiątki znad morza...
"Ręcznik z gołą babą"- lepsze niż bursztynki, statek z muszelek, albo papież podobny do kartofla!
Ta "nasza" miała wyszczerz, zeza i koślawe kolana. Była tak kuriozalnie szpetna, że zgodziliśmy się, że 20 złotych, to nie jest wygórowana kwota, za zaproszenie jej do domu.
I tak mijały lata...
Ręcznik się sprał, stracił kolory, ale cycki pozostały. Lubiłam ten kawał szmaty, bo oprócz wątpliwych walorów estetycznych, był też wygodny i chłonny. Z czasem zapomniałam, że inni mogą nie popierać mojego wysublimowanego gustu. I tak, na przykład, podczas wizyty u znajomych, baba z ręcznika suszyła się paszczą do dołu, bo rychło w czas, uświadomiłam sobie, że gospodarze mają dzieci w wieku mocno spostrzegawczym.
Na basenie, Małżon wzbudził niezdrowe zainteresowanie Moher Comando, gdy tak beztrosko defilował po pływalni z ręcznikiem, nonszalancko przewieszonym przez plecy i Maślakiem na rękach.
Postanowiłam awansować ręcznik na szmatę do podłogi, gdy tylko wrócimy z podróży.
Życie zweryfikowało plany. Niedaleko Miłomłyna, Maślak zaanonsował potrzebę sikania, ja chciałam rozprostować nogi, a Małżon zadzwonić. Zjechaliśmy z drogi szybkiego ruchu i postanowiliśmy odpocząć na poboczu. Niestety, to co my wzięliśmy, ze uroczą łączkę, okazało się niewielkim bagienkiem. Dobre było to, że Astra wpadła w nie jedynie przednimi kołami, złe - że zakopała się na amen. 
Pchaliśmy, ciągnęliśmy, a kobyła ani drgnęła...
Rozważaliśmy dzwonienie na pomoc drogową, gdy nagle, znikąd nadjechało dwóch autochtonów w rozklekotanej "bejcy" i wyraziło chęć pomocy. Przyznam, że choć panowie byli ubrani mundury z ortalionu i od razu wyskoczyli z pytaniem: "macie jakiś problem?", to podświadomie czułam, że jednak chcą pomóc, a nie ofiarować "fpierdol". 
Fachowo ocenili położenie rydwanu: "zajebał się fchuj" (przykro mi, nie znam narzecza). Wyciągnęli linę i już mieli odpalać swoją maszynę, gdy ten większy powiedział: "trza coś podłożyć, bo siondzie". Co zrozumieliśmy jako: trzeba wsadzić coś pod oponę, to się nie będziemy ślizgać. 
Nie mamy dywaników, bo zeszłej zimy zakopaliśmy się w 3cm śniegu. Maślak nie chciał oddać kocyka w krateczkę. 
Przeszukałam pół bagażnika i napotkałam jej wzrok. "Tu chcę zginąć"- wyczytałam w pikselowatych oczach. 
Wyciągnęłam ręcznik. Małżon niemo skinął głową. 
Ręcznik wylądował pod kołami. 
Silniki obu pojazdów zawyły i po chwili my staliśmy na stabilnym asfalcie. Rycerze w ortalionie odjechali, nie przyjąwszy nawet na flaszkę za fatygę.
Z nadmorskiej pamiątki pozostały strzępy, które skrzętnie pozbierałam i pochowałam w kontenerze na najbliższej stacji benzynowej. 
Muszę wymyślić inny, równie głupi prezent, który posłuży nam przez lata.

Wierzę, że każdy przedmiot nieożywiony może mieć swój raj, a szpetna cycatka może odrodzić się po śmierci , jako piękny duch.

Mimo wszystko moja dzisiejsza lalka nie jest personifikacją ręcznika, ale duchem- jak najbardziej!



















Taki oto OOAK jest po raz kolejny efektem współpracy mojej i Magality i jak wszystkie dotychczasowe jest nad wyraz udany ;)
Dziękuję po stokroć!

Zasadniczo lalka ta nie ma wersji "before", bo do mnie dotarła jako sama głowa. Ale gdybym miała się doszukać tej "najpierwszej", to zapewne była by nią ona:


Top Model Summer Resort


I widzicie? Nigdy nie wiadomo, kiedy głupi prezent może uratować życie :)